Zasłuchać się przez chwilę

Łukasz Sroczyński
Łukasz Sroczyński
Kategoria koncert · 1 października 2011

Relacja z koncertu „Hendrix w Filharmonii", który się odbył 24 września w Filharmonii Śląskiej w Katowicach.

Ceremonialne ukłony i grzeczny wzrok widza towarzyszą zetknięciu z budynkiem, który dysponuje mianem Filharmonii Śląskiej. Jednak przy tymczasowej siedzibie, która mieści się przy ulicy Pszczyńskiej w Katowicach, można, co najwyżej, kiwnąć głową. To trochę jak na próbie, jakby nieoficjalnie, ale pozostaje z zaistniałą sytuacją się pogodzić, poddać muzyce. Ta, we właściwym wydaniu, obroni się zawsze, zapanuje nad wyobraźnią.

 

Leszek Cichoński zdecydował się na ciekawe przedsięwzięcie. Połączył ciemne, szarpane rockowe brzmienie gitary Jimi’ego Hendrix’a, z lekkością i płynnością instrumentów orkiestry symfonicznej z Katowic, którą dyrygował Jerzy Kosek. Przy tym obiecywał potencjalnym widzom wyjątkowe przeżycie. Do współpracy zaprosił zespól w następującym składzie: Jorgos Skolias, Łukasz Łuczkowski - vocal, Tomasz Grabowy - bass, Robert Jarmużek - keyboard, Łukasz Sobola – drums. Oczekiwania były wielkie.

 

Spokojnie powlokłem się na swoje miejsce i wraz z pozostałymi widzami zastygłem w skupieniu do chwili, gdy na sali rozbrzmiały pierwsze dźwięki, które z miejsca nas pobudziły. Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Tu skrzypce, tam altówki, po jednej stronie wiolonczele, a za nimi kontrabasy. Jednak przede wszystkim na pierwszym planie zespół, który głośno roznosił nuty utworów Jimi’ego. Jak dla mnie, trochę zbyt donośnie. Oczywiście nie był to jazgot, tylko solidna porcja dobrej muzyki, ale gdzieś w tym wszystkim ginęła gra orkiestry. Mam wrażenie, że partie, kiedy to podopieczni Jerzego Koska wiedli prym, były najlepsze i najciekawsze. Ma to związek z interesującym przekształceniem brzmień Hendrix’a na poczet nowych instrumentów. Co nie zmienia faktu, że samo połączenie było rzeczywiście wyjątkowym przeżyciem.

 

Dodatkowo muzyka była wspierana przez dwóch wokalistów o bardzo różnym temperamencie. Jorgos Skolias zachwycał dostojnością i profesjonalizmem, a cechy te uzupełniał nieprzeciętnym poczuciem humoru. Odznaczał się potężnym głosem, który świetnie oscylował wokół brzmień rocka, jazzu i bluesa. Niezmiernie należy pochwalić go za wykonanie klasycznego utworu Hej Joe, kiedy skutecznie zmusił do milczenia publiczność, która ocknęła się dopiero wówczas, gdy nadszedł czas gromkich braw.

 

Tymczasem Łukasz Łuczkowski z pewnością poza bardzo dobrym wokalem, odznaczył się wyjątkową ekspresją. Był całym sobą zatopiony w to, co grały mu orkiestra oraz zespół. Szarpał swoim ciałem, zataczał się, roztrząsał włosy. Istne szaleństwo! Do tej pory nie widziałem takiego wokalisty. Nie zmiótł mnie, ale znalazł swoich fanów na widowni. Nie zmienia to faktu, że dysponuje bardzo ciekawą barwą głosu, którą najlepiej zaprezentował podczas utworu dedykowanemu Jimi’emu – Thanks Jimi. Dlatego z dużym zainteresowaniem będę śledził jego dalsze dokonania.

 

Całość trwała blisko dwie godziny. Dla mnie ten czas minął błyskawicznie. Publiczność była zachwycona, czemu dowód dała, wymuszając dwukrotny powrót artystów na scenę. Nie było Jimi’ego, ale była jego gra w rękach wspaniałych muzyków. Skrzypaczki i skrzypkowie trzymali instrumenty wciśnięte pod brody, Leszek Cichoński miał gitarę, a my wszyscy, widzowie, trwaliśmy jak zaklęci. Oprawa nie miała znaczenia. Osobiście: najlepsze Purple Haze, a cały koncert ŚWIETNY!

 

 

 

Łukasz Sroczyński

 

 

 

Zdjęcia pobrane ze strony Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Autor: Krzysztof Lisiak.