Ta impreza narodziła się nagle (i bardzo dobrze) w wyniku działań dwóch prawdziwych zapaleńców. Po wielu, jak sądzę, perypetiach (przesuwanie terminu było niejakim dowodem) udało się jednak. 18.08.2001r. w Koszalinie odbyła się pierwsza (i mam nadzieję, że nie ostatnia edycja "Mooszelki". Z Gdyni do Koszalina niedaleko, czas jako tako dopisał, więc nie omieszkałem się tam pojawić (nie tylko jako przedstawiciel redakcji "Astral Voyagera"). Jak więc było ?
W pociągu poznałem osobiście jednego z kolegów z listy dyskusyjnej TD. Powymienialiśmy kilka muzycznych uwag, a potem zagłębieni we własne muzyczne krajobrazy (diskman i walkman były w ruchu) dojechaliśmy do Koszalina, gdzie po małych problemach (autobus zawiózł nas odrobinę za daleko) dobrnęliśmy do Irish Clubu ok. 16:30. Tutaj praca wrzała i byli już ... pierwsi fani. Ponieważ do oficjalnego rozpoczęcia pozostało trochę czasu (20:00) część obecnych poszła przekąsić małe co nieco i powitać na dworcu, zapowiadających swoją wizytę kolejnych entuzjastów el-klimatów.Właściwy koncert rozpoczął się z "małym" poślizgiem. Były wywiady z artystami (miejscowa telewizja kablowa), a organizatorzy czekali na pojawienie się jednego z wielu sponsorów (jak się później okazało nadaremnie). Wreszcie ok. 20:40, po skromnej zapowiedzi, zaczęli grać chłopcy z Remote Spaces. Rozpoczęli znanym kawałkiem - "Lato w mieście", nieco przerobionym i wzbogaconym o nowe elementy i ... z małym "zgrzytem". Ensoniq jednego z wykonawców odmówił współpracy (ale to właśnie klimat koncertów "na żywo", nigdy nie wiadomo co się wydarzy). Szybko uporano się z problemem i występ trwał już bez kłopotów technicznych. Muzyka jaka rozbrzmiewała w raczej małym pomieszczeniu jakim jest Irish Club (gustownie zaadoptowane piwnice) to znane już kawałki ze "Spirali" i "Alphy" dwóch wydanych płyt zespołu, ale na końcówkę artyści przygotowali niespodziankę - utwór specjalnie skomponowany na "Mooszelkę". Przez 25 minut brzmiał niezwykle klimatyczny (oczywiście "berliński" w swym wyrazie) "Arpematik". Wrażenia niezapomniane. Występ artystów tak się spodobał, że nie obyło się bez bisu w postaci "Polaris".
Po Remote Spaces za instrumentami zasiadł Daniel Bloom. Niewiele tego miał (przed koncertem wniósł jakieś trzy "pudełka" i rozstawił na stołkach, bo nie miał stojaków). W niczym to jednak nie przeszkadzało. To co usłyszeli zebrani było najprawdziwszą esencją analogowej muzyki elektronicznej (nie było żadnego komputera, który "robiłby" za sekwencer i nie tylko). Daniel (z wyglądu podobny do młodego K. Schulze'a) "szalał" za klawiaturami, bez przerwy umiejętnie zmieniając nastroje i podgrzewając atmosferę kaskadami dźwięków, które przelewały się dynamicznie po pomieszczeniu, napełniając (tak myślę) zgromadzonych niezwykłością. Lata 70-te jakby powróciły. Taki wręcz wirtuozerski występ nie mógł obejść się bez bisu (baaaardzo długiego). I tu małe zaskoczenie. Popłynęły dźwięki a'la drum'n'bass pomieszane z breakbeatem i psy-trancem - muzyka z filmu "Kallafior". Skojarzenie ze stylistyką techno było namacalne, ale nie rażące, a odmiana nastrojów była nieco pożądana. Po muzyka było zaś widać, że jest wszechstronnym artystą.
Po tym występie miał odbyć się (zgodnie z planem) mały jam session artystów. Jednak z braku czasu (Daniel musiał wracać) nie doszedł do skutku. Poza tym trzeba było jeszcze zwinąć całe to okablowanie, a było już po 24:00, więc wszystko zakończyło się wspólną fotką i podpisywaniem plakatów (przynajmniej część oficjalna).Fani, którzy zostali do końca, dzięki gościnności organizatorów mogli przenocować w turystycznych warunkach. Jednak "nocne Polaków rozmowy" ciągnęły się prawie do 5:00 w niedzielę. Ponieważ osobiście trafił mi się "przydział noclegowy" w Skibnie wraz z Remote Spaces, miałem okazję w okolicy południa wysłuchać małego jam session zespołu w nieczynnej mieszalni pasz. Krajobraz iście industrialny. Deser duchowy niepowtarzalny, ledwie zdążyłem na pociąg powrotny do Gdyni.
Kilka słów o otoczce. Lokal do organizowania imprez kameralnych akurat. Ponieważ el-muzyka nie jest zbyt popularnym gatunkiem, granie klubowe wydaje się dobrym rozwiązaniem. Ludzi średnio, głównie fani (z całej Polski), owszem zdarzały się osoby "postronne", ale większość z nich nie zagrzała zbyt długo miejsca. Może to i dobrze, bo "dresiarstwo" jeśli nawet się pojawiało, to szybko znikało. Media dobrze zorganizowane, mała otoczka wizualna, kamery wideo itp. (tylko dlaczego nikt nie pomyślał o mikrofonie ?). Były oczywiście wydawnictwa: "Spirale", "Alpha" i "Elektronicznie" Remote Spaces oraz "Thorn" i "Kallafior" Daniela Blooma/Physical Love, no i ... "Granice Światów" (chyba dobrze zapamiętałem tytuł) ze znanego co niektórym kempingu 'masakra' (niestety tylko trzy krążki, które rozeszły się błyskawicznie). Był też oczywiście dostępny pierwszy numer "Astral Voyagera", ale "poszło" niewiele egzemplarzy. I na zakończenie wielkie dzięki, że jeszcze znajdują się sponsorzy (oj, było ich troszkę ... nie będę wymieniał), którzy gotowi są poprzeć tego rodzaju imprezy.