Scenariusz Jamesa Ivory’ego na podstawie powieści André Acimana jest wprost wymarzony dla Guadaginino’ego. Reżyser takich filmów jak Jestem miłością czy Nienasyceni uwielbia wąskie fabuły rozgrywające się w elitarnym środowisku, a także małą liczbę bohaterów, co pozwala mu skupić się na relacjach pomiędzy nimi. Historię młodzieńczej, pełnej pasji miłości Elio – syna pary inteligentów, wychowywanego w domu, w którym rozmawia się czterema językami i czyta francuskie renesansowe opowiadania po niemiecku, nie sposób wyobrazić sobie nakręconą przez kogoś innego.
Po seansie premierowym widownia nagrodziła film dziesięciominutowymi owacjami na stojąco. Krytycy prześcigają się w pochwałach, a Akademia Filmowa dała mu szansę powalczyć o złotą statuetkę Oscara w czterech kategoriach, ale bez szansy na Oscara za reżyserię. Czy rzeczywiście film ten zasługuje na ten cały blichtr, który jest wokół niego roztaczany? Czy to tylko kolejny film zyskujący jedynie z powodu udziału w dyskursie tożsamościowo-płciowym mającym za zadanie podtrzymywać nieustanną walkę o zrozumienie i akceptację miłości homoseksualnej, a także podkreślenie jej wyjątkowości? Moim zdaniem prawda, jak to zwykle bywa, leży gdzieś pomiędzy.
Akcja filmu rozgrywa się latem w willi, na przedmieściach małego, włoskiego miasteczka. Pogoda zachęca do tego, aby odkrywać ciała, chłodzić je w okolicznych jeziorach, sadzawkach i basenach. Zjadać soczyste, dojrzewające owoce i pić ich chłodny, orzeźwiający sok. W tej nabrzmiałej scenerii z wyblakłymi od żaru kolorami pojawia się Oliver – doktorant kończący swoją pracę pod okiem ojca Elio. Wkracza w tę przestrzeń jak intruz, roztaczając wokół siebie feromony samca Alfa, z ciałem jak grecki bóg, niezdarnością dziecka i pewnością siebie zakrawającą o arogancję.
Kamera z lubością ślizga się po nagich torsach młodzieńców i podąża za nimi po starych, drewnianych korytarzach willi, wchodząc za nimi do najbardziej skrytych pomieszczań i obserwując ich najbardziej intymne chwile. Reżyser jednak ich miłosne schadzki nie ukazuje w bluźnierczej bezpośredniości. Kamera ucieka w stronę okna, aby nie skalać tej jakże niewinnej i pełnej namiętności sceny.
Guadaginino w niezwykle piękny sposób pokazał dojrzewanie, poznawanie własnego ciała i własnego pożądania przez Elio. Ukazał odkrywanie tej czystej namiętności, pełnej młodzieńczych, rozchwianych emocji i siły oddziaływania na życie stojące u progu dorosłości. Idylliczna atmosfera włoskiej wsi podkreśla niewinność uczucia, a woda, pot i soki poetycko podkreślają erotyczność tych scen. Wszystko to odbywa się w atmosferze zrozumienia, ciepła i niespychanych na margines emocji. To uczucie, któremu pozwolono rosnąć bez racjonalnych ram, społecznych nakazów czy osobistego wstydu. Tu trzeba przyznać wielkie osiągnięcie reżysera.
Film jednak nie jest pozbawiony tanich stereotypowych klisz i ram standardowej historii miłosnej w sielankowych barwach. Końcówka zakrawa o typową dla filmów LGBT ofiarę złożoną przez odmieńców na ołtarzu nietolerancyjnego społeczeństwa. Pod tym kątem film nie wnosi do dyskursu niczego odkrywczego. Podkreślenie wyjątkowości homoseksualnego związku jest tak mocno epatowane, że od nadmiaru zachwytu czasem łatwo o omdlenie. Postaci kobiece w historii zredukowane zostały albo do niechcianej maski zakładanej przed społeczeństwem, bądź do obiektu treningowego.
Czy film zasługuje na tak wiele, ile już zostało mu dane od publiczności? Lepiej przekonać się samodzielnie i dać się zanurzyć w ciepłych i lepkich wodach włoskiej wsi. Bynajmniej ja do chórzystów wyśpiewujących hymny na cześć filmu nie dołączę.
Tamte dni tamte noce, reż. Luca Guadagnino, scen. James Ivory, obsada: Armie Hammer, Timothée Chalamet, Michael Stuhlbarg, Amira Casar
Za seans dziękuję:
Przeczytaj także:
"Tamte dni, tamte noce" André Aciman – recenzja książki