Kamil Mróz to młody aktor, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Można go oglądać na deskach teatrów w Warszawie czy Gorzowie Wielkopolskim. Obecnie gra w popularnym serialu „Belfer”. O swojej pasji i kulisach pracy w zawodzie aktora opowiada w rozmowie z Michałem Gromadą.
Skąd się wziął u ciebie pierwiastek aktorski? Znamy się nie od dziś, a nie do końca wiem, jaka jest odpowiedź na tak oczywiste pytanie.
Każde dziecko sobie marzy o czymś. Ja na przykład marzyłem, aby być astronautą, ale gdy się dowiedziałem, że wiąże się to z dużą ilością matmy, to zrezygnowałem i na zawsze wybiłem sobie ten pomysł z głowy. Byłem ministrantem, więc później chciałem zostać księdzem. Był też żołnierz i jeszcze kilka innych pomysłów. W końcu zrozumiałem, że te wszystkie marzenia można spełnić tylko w jednym zawodzie – w aktorstwie. Od gimnazjum myślałem o tym, na tyle mocno, że podczas bierzmowania przyjąłem imię Genezjusz, czyli patron aktorów. Poza tym można powiedzieć, że miłość do aktorstwa wyssałem z mlekiem matki.
Właśnie. Twoja mama prowadzi szkolny zespół teatralny, do którego ty również należałeś. Jaki wpływ wywarła Wanda Mróz na decyzje zawodowe swojego syna?
Przede wszystkim nie zabraniała mi niczego, a to jest najważniejsze. Poza tym na wszystkie moje artystyczne zachcianki miałem zielone światło. Mam tutaj na myśli śpiew, taniec towarzyski, wszelkie konkursy wokalne, teatralne. Zawsze pod tym względem mnie wspierała. Nigdy nie powiedziała: „nie zdawaj do szkoły teatralnej”, ale nie mówiła również: „zdawaj”. Wiedziała, że to jest mój wybór i że może być to trudne dla mnie, ale jeżeli nie spróbuję, to mogę całe życie pluć sobie w brodę, że tego nie zrobiłem.
A jak wspominasz pracę w tym zespole teatralnym?
Musiałem się podwójnie pilnować. Nawet jeśli byłem łobuzem, to byłem łobuzem tylko na zapleczu, przed mamą zawsze grzeczny i przygotowany. (śmiech)
Jak ta praca zaowocowała w twoim późniejszym życiu zawodowym? Co tobie dała?
Przede wszystkim podstawy do samodzielnego kreowania postaci na scenie, a także odwagę, że jeśli coś robimy, to należy robić to tak, aby później niczego nie żałować. Zawsze to było moim wyznacznikiem, nie tylko na zajęciach prowadzonych przez mamę i tych w szkole teatralnej, ale właściwie na całe przyszłe życie zawodowe. Jeśli się coś robi, to trzeba w to wierzyć. A jak się wierzy, to ma prawo się to udać. Oczywiście, że ma też prawo coś nie wyjść, ale wtedy nigdy nie zarzucisz sobie, że nie spróbowałeś.
Jak wyglądały twoje początki, kiedy ukończyłeś aktorstwo w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie i przyszedł czas na samodzielność zawodową?
Po szkole wyjechałem z Krakowa na jakiś czas do domu i nie wiedziałem, co dalej ze sobą zrobić. Dowiedziałem się, że jest jakiś casting w teatrze w Gorzowie Wielkopolskim. Nie do końca byłem przekonany, żeby tam jechać. Szukałem wymówek: bez sensu, za daleko, nie chce mi się. Jednak za namową najbliższych zdecydowałem się. Wsiadłem do pociągu i pojechałem. Był to casting do muzycznego spektaklu Artura Barcisia pt. „Amoroso”. No i wygrałem. Do dziś cieszę się, że tak się zdarzyło, bo to zaowocowało dalszą współpracą z tym teatrem. Poza tym wiedziałem zaraz po castingu, że coś z tego będzie, bo pierwsze pytanie, jakie usłyszałem było o to, czy w grudniu jestem wolny.
Poza gorzowskim teatrem grasz w spektaklu „Niedźwiedź Wojtek” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.
Pamiętam, że pewnego poranka zadzwonił ktoś z sekretariatu. Serdecznie się zdziwiłem, bo nie lubię rano odbierać telefonów i nie spodziewałem się też żadnego. Dostałem zaproszenie na casting. Znałem historię niedźwiedzia Wojtka, ale wydawało mi się, że raczej na niedźwiedzia nie pasuję. (śmiech) Casting przebiegł bardzo dobrze, musiałem śpiewać, grać na pianinie. Chcieli sprawdzić, czy jestem muzykalny. Na drugim etapie było już nas znacznie mniej. Wszystkich naraz wpuszczono na scenę, żebyśmy improwizowali. Wtedy był też Michał Piela i wiadomo było, że to on będzie tytułowym Wojtkiem. Sprawdzali nas jako żołnierzy jego kompanii. No i na podstawie jeszcze innych zadań, wielu pytań oraz piosenek, bo wszystkim nam kazano śpiewać, dobrano obsadę spektaklu.
Czy twój bohater jest postacią autentyczną? Co o nim wiesz?
Wiem, że moja postać jest zaczerpnięta z prawdziwej historii, ale jest w tym również trochę fikcji literackiej. Starałem się nie korzystać z tej wiedzy, że rzeczywiście mógł ktoś taki istnieć. Nie wiem, czy ta osoba była w kompanii Wojtka, czy nie, ale na pewno nazwisko Grynberg się zgadza.
Co tobie dał ten spektakl?
Wielką frajdę z tej roboty. Przyjechał reżyser ze Słowacji, który miał spokojne podejście do pracy, pomimo że musiał ogarnąć nas wszystkich niesfornych naraz i jednocześnie też stworzyć coś. Poza tym oglądaliśmy dużo filmów, mieliśmy zajęcia z prawdziwymi żołnierzami, żeby mniej więcej wiedzieć, jak się zachować podczas musztry, bardzo dobrze wspominam również zapasy z panem Ksawerym.
Właśnie dobiegła końca emisja pierwszego sezonu serialu „Belfer”, gdzie grasz jedną z kluczowych dla fabuły postaci. Jak trafiłeś do tej produkcji?
Pierwszego etapu castingu w sumie nie pamiętam. Był on w Krakowie, trzeba było powiedzieć dwa monologi i tyle. Nie wiadomo było, co to za produkcja i kto ją będzie nagrywać. Tak się zdarza. Ale na drugi casting zostałem już zaproszony do konkretnej roli. Nie była to rola gangstera Kijany, którą ostatecznie gram w serialu. Pamiętam, że na castingu grałem z Józkiem Pawłowskim. Rola, do której początkowo pretendowałem, nie do końca zgadzała się z wizją ekipy filmowej. A że ktoś mnie widział wcześniej w moim spektaklu dyplomowym u Oli Popławskiej, w którym grałem kierowcę tira, to kazano mi zmienić fryzurę i powiedzieć jeden z monologów z tego spektaklu. I w ten sposób dostałem rolę w serialu. Miałem szczęście.
Jak wspominasz pracę na planie u Łukasza Palkowskiego?
Bardzo dobrze. Kręciliśmy od lipca, a w czerwcu, miesiąc przed, były pierwsze próby. Na nich byłem m.in. z Sebastianem Fabijańskim i Wojtkiem Czerwińskim, czyli nasze serialowe trio Shrek-Kijana-Adrian Kuś. Musieliśmy ustalić relacje między nami, aby to nie wyszło dopiero na planie.
Na próbach pojawił się również współscenarzysta serialu Jakub Żulczyk, który też nas oglądał w tych scenach i dał nam dużą swobodę w kreowaniu postaci. Zaufano mi na tyle, że pierwszy raz w życiu mogłem improwizować przed kamerą. I te improwizowane sceny są również w serialu.
Serial przyniósł ci popularność? Podczas spaceru odczuwasz większą rozpoznawalność?
Podczas grania „Niedźwiedzia Wojtka” raz usłyszałem, kiedy mówiłem monolog Grynberga: „ej, to jest Kijana”. To było zabawne. Czasami ludzie w sklepie patrzą się na mnie jakoś tak dziwnie, ale wtedy zastanawiam się, czy jestem brudny albo źle ubrany. (śmiech) Zdarza się, że ktoś mnie obserwuje i może sobie wtedy myśli, że to ten, co gra w serialu. Od czasu do czasu mam takie poczucie, ale nie przywiązuję do tego żadnej wagi, bo jeszcze nikt tak naprawdę do mnie nie podszedł na ulicy. Może się mnie boją? (śmiech)