W 2016 roku ukończył Akademię Teatralną w Warszawie na wydziale aktorskim. Grał m.in. w „Barwach szczęścia”, filmie „Kamienie na szaniec” i spektaklu Teatru Telewizji zatytułowanym „Trash Story”. Ostatnio mogliśmy oglądać go w popularnym serialu „Bodo”. Aktualnie występuje na deskach Teatru Dramatycznego w „Niedźwiedziu Wojtku”. O studiach aktorskich i kulisach pracy w tym zawodzie opowiada Eryk Kulm w rozmowie z Michałem Gromadą.
Od zawsze chciałeś zostać aktorem?
Miałem być muzykiem, byłem w szkole muzycznej. Moi rodzice są artystami. Ojciec jest perkusistą jazzowym. W szóstej klasie szkoły podstawowej miałem taki mały epizod w filmie „Pręgi”. To był mój pierwszy kontakt z kamerą. I tak się zaczęło. Jakieś zabawy, małe role w serialach, reklamy. Skończyłem liceum i nie do końca wiedziałem, czego chce. Pomyślałem: „dobra, pójdę do szkoły aktorskiej”. Tak przynajmniej było za pierwszym razem, kiedy próbowałem. Dostałem się za trzecim razem. Kiedy pierwszy raz byłem na egzaminie, nie znałem jednego wymaganego tekstu. Zapomniałem się go nauczyć, próbowałem dopiero dzień przed egzaminem. No i właśnie o niego mnie zapytali. Za drugim razem dostałem nerwoból w plecach i na trzecim etapie byłem kompletnie sparaliżowany. Po drodze studiowałem przez chwilę filozofię i dziennikarstwo. Jednak w dalszym ciągu czułem, że chcę być aktorem. Czułem, że jednak coś mnie pociąga w tym zawodzie. Nie wiedziałem dokładnie co, odkryłem to już w szkole.
Rodzice byli zadowoleni z twojego wyboru?
Tak. Rodzice dawali mi wolną rękę. Zawsze mówili: „rób to, co chcesz robić” i nie naciskali na mnie.
Zawód aktora wiąże się z wieloma wyrzeczeniami. Nie bałeś się tego ryzyka?
Wtedy nie do końca rozumiałem, jakie jest to ryzyko, aczkolwiek nie do końca znałem również plusy z tego płynące. Jednak dziś nie wyobrażam sobie innego zawodu.
A jak wspominasz warszawską Akademię Teatralną?
Mój rok był uzdolniony, ale byliśmy eksperymentalnym zespołem. Prozy uczyli nas profesorowie od techniki mowy. Trochę byliśmy spychani na drugi plan, nie wiadomo czemu. Nie chciało mi się chodzić do tej szkoły. Dopiero gdy przyszedł profesor Malajkat, którego byliśmy pierwszą grupą, coś się zmieniło. Trochę mnie otworzył. Starałem się brać z tej szkoły to, co najlepsze i tak naprawdę nie zraziłem się do aktorstwa aż tak. Mimo wszystko przekonałem się, że jakby nie było, chcę ten zawód uprawiać bardziej niż jakikolwiek inny.
Miałeś jakieś szczególne ekscesy w szkole aktorskiej?
Starałem się niewiele robić w tej szkole. Dużo rzeczy, które tam powstawały, było totalną improwizacją i za bardzo nie przygotowywałem się do nich. Nie przejmowałem się zbytnio tym, co się tam dzieje, co powiedzą ludzie. Ale jest jedna rzecz, którą pamiętam. Była to w sumie śmieszna historia. Na pierwszym roku, kiedy była selekcja, wyrzucili część studentów. To była końcówka semestru letniego. Mieliśmy odrobić zajęcia z profesorem Marcinem Perchuciem w sobotę o jedenastej, a ja skończyłem imprezę o ósmej rano. Wtedy mieszkałem przy ulicy Miodowej, przez ścianę ze szkołą. Zostałem obudzony o dwunastej przez mojego kolegę, więc byłem już spóźniony. Wstałem i kompletnie pijany poszedłem na zajęcia. Najpierw była godzina rozmowy o tym, że jestem nieodpowiedzialny, że profesor nie zaliczy mi tego przedmiotu. Potem zrobiliśmy scenę i profesor Perchuć powiedział, że muszę zawsze grać pijany, że to był najlepszy przebieg tej sceny.
Bardzo zaangażowałeś się w tę rolę.
To była walka o życie. (śmiech)
W którą stronę chciałbyś iść? Teatr, może film?
Byłem w szkole teatralnej, więc uczyłem się pracy w teatrze i właściwie tylko w teatrze, co w dzisiejszych czasach według mnie jest lekkim zacofaniem, ponieważ teraz znacząca część pracy aktora to praca na planie filmowym. Tak naprawdę to są zupełnie dwa różne światy. Niby podobne, ale rządzące się innymi prawami. Innych środków aktorskich używasz na scenie, innych na ekranie. Poza tym dochodzi kwestia wynagrodzenia. W dzisiejszych czasach, w których mały kefir kosztuje trzy złote, a za etat w teatrze płacą tysiąc pięćset złotych miesięcznie, ciężko jest z tego wyżyć. Dniówka na planie filmowym wynosi tyle, ile płacą za cały miesiąc w teatrze, gdzie będąc zatrudnionym, jesteś na wyłączność. Często nie możesz wziąć 20 dni wolnych, aby zagrać w filmie. Musisz wyjść na scenę i trzymać kij w trzecim rzędzie. Przez to teatr traktuję bardziej jako pasję, a nie źródło utrzymania. Uwielbiam grać w teatrze, teatr niesamowicie rozwija i weryfikuje umiejętności aktora, jego warsztat. Często jest tak, że aktorzy filmowi wychodzą na scenę i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Uważam, że dużo trudniej jest grać na scenie niż w filmie.
Masz trochę sceptyczny stosunek do szkoły teatralnej.
Tak, absolutnie. Sceptyczny stosunek mam do sposobu jej funkcjonowania, przynajmniej tej w Warszawie. Kiedy schodzą emocje po otrzymaniu wiadomości o przyjęciu i uświadomieniu sobie, że jesteśmy w tej dwudziestce spośród tysiąca pięciuset osób, zdajemy sobie sprawę, że to jest jakaś lipa. Często pytałem, co tu się dzieje, nie do takiej szkoły chciałem się dostać. Miałem odrobinę buntu w sobie. Niepotrzebne zajęcia, strata czasu w moim odczuciu. Słyszałem, że ta szkoła się zmienia, ponieważ Malajkat jest obecnie jej rektorem. I bardzo dobrze. Lubiłem wykładowców, bo byli mili i śmieszni, ale nie zawsze dobrze uczyli. Były wyjątki, na przykład profesor Domalik. Fantastyczny reżyser i wykładowca. On cię uczył, nie wpychając na siłę swoich przekonań tak, jak robią to wykładowcy-aktorzy. U nich często chodziliśmy jak jakieś kukły. Mówili, że to ma być tak i koniec. Jak zrobiłem coś inaczej, to słyszałem: „nie, to jest źle”. Potem wychodzisz ze szkoły i myślisz, że jesteś beznadziejnym aktorem, nie jesteś pewien tego, co robisz. Słyszałem nieraz od absolwentów: „Eryk, trzy lata i oduczysz się szkoły”.
Myślisz, że bez szkoły miałbyś takie same możliwości pracy w zawodzie jak jej absolwent?
Szkoła tak naprawdę to tylko świstek. Robiłem magistra dla rodziców, aby było im miło, że syn ma wyższe wykształcenie. Elita kraju i do widzenia. Tym zawodem rządzą castingi. Jak ktoś ma talent, to ma talent. Szkoła nic nie naprawi, co najwyżej może zepsuć.
Grałeś m.in. w spektaklu „Rewizor” teatru Studio, a teraz można oglądać cię w „Niedźwiedziu Wojtku” Tadeusza Słobodzianka w Teatrze Dramatycznym.
„Rewizor” to była moja największa teatralna przygoda. Grałem tam wiodącą rolę ze świetnymi aktorami, od których mogłem się wiele nauczyć, a także z reżyserem Nikołajem Koladą, który dał mi największą wolność na scenie w moim życiu, większą niż kiedykolwiek w szkole. Natomiast „Niedźwiedzia Wojtka” gramy od maja tego roku. Świetna ekipa, zdolni ludzie i reżyser, który był najspokojniejszym reżyserem, jakiego poznałem. Pozwalał nam zachowywać się całkowicie naturalnie, czuliśmy się swobodnie, co w gronie 7 facetów było czasami ostrą jazdą. Praca była wielkim doświadczeniem. Przygotowania były intensywne, codziennie mieliśmy próby. Oglądaliśmy również filmy dokumentalne o Wojtku, mieliśmy spotkania z psychologiem. Jeden ze spektakli obejrzał ponad dziewięćdziesięcioletni pan Wojciech Narębski, czyli „mały Wojtek”, który był towarzyszem prawdziwego niedźwiedzia Wojtka. W naszym przedstawieniu jego postać gra Marek Gawroński.
A co myślisz o graniu w serialach?
Jest dobre na początku drogi. To sposób, aby nauczyć się pracy z kamerą. Jest to jakiś warsztat, ale niestety na poziomie gry aktorskiej często śmiechu warty, a ja podchodzę do tego zawodu jednak cholernie poważnie. Oczywiście w szkole byłem leniem, ale nie dlatego, że traktowałem tak ten zawód, tylko dlatego, że traktowałem tak tę szkołę. Aktorstwo to droga życia, którą sobie wybrałem. Chcę wiele od siebie wymagać. Staram się być również wobec siebie uczciwy. Tata zawsze mi powtarzał: „w wyborach kieruj się sercem”. Zresztą mój ojciec był piętnaście lat w Ameryce. Studiował w szkole jazzowej, ale po roku ją rzucił. Powiedział, że chce grać. Miał takie epizody, że na przykład w święta spał pod gazetą w jakimś opuszczonym budynku, bo nie miał pieniędzy. Ktoś proponował mu granie na weselu żydowskim za pięćset dolarów albo granie w klubie jazzowym za sto dolarów. Wybierał klub, bo nie robił tego dla pieniędzy. I tego starał się mnie nauczyć. Jest mi głupio wobec siebie, jeśli nie działam w zgodzie ze swoim sumieniem. Ale z czegoś trzeba żyć, prawda? Więc czasem gubię się w tym wszystkim.
Miewasz czasem krytyczne momenty, w których myślisz o rezygnacji z tego zawodu?
Tak. One pojawiają się w miarę cyklicznie, kiedy nie ma roboty. Staram się również tworzyć muzykę elektroniczną i rozwijam się w tym kierunku. Nie odrzuciłem jej całkowicie przez aktorstwo. Czasem nawet waham się, co sprawia mi większą przyjemność. Robienie muzyki czy aktorstwo. W muzyce jesteś całkowicie wolny. Nie ma reżysera, tworzysz wszystko w kompletnej ciszy. W aktorstwie jesteś jednak uzależniony od wielu innych ludzi, co czasami jest denerwujące, bo widzisz, że reżyser pieprzy trzy po trzy, ale nie możesz za wiele zrobić.
Jest jakaś granica w aktorstwie? Czy jest coś, czego byś nie zrobił za żadne pieniądze?
Nie ma zbyt odważnych rzeczy, jeżeli są one uzasadnione, mają jakiś sens. Oczywiście, gdy ktoś powie: „Eryk, wyjdź z gołą dupą”, ja odpowiem: „dlaczego?”. Jeśli reżyser wytłumaczy mi to, zrozumiem kontekst i będę wiedział, że tu właśnie muszę pokazać dupsko, to wyjdę i pokaże dupsko, nawet z przyjemnością. Ale tak naprawdę co jest granicą dzisiaj? Dziś w teatrze jest już wszystko. Może miałbym spocone ręce przy scenie mocno erotycznej z facetem…
Antoniego Królikowskiego już uwodziłeś w serialu „Bodo”.
To było przeżycie, ale na tym się skończyło, nie było żadnych mocniejszych scen. Takie wejście do sfery intymnej byłoby jedynym egzaminem, jedyną granicą. Muszę liczyć się z tym, że moje ciało jest moim narzędziem.
Często wcielasz się w postacie z lat trzydziestych, czterdziestych XX wieku. Jak myślisz, dlaczego w takich rolach jesteś obsadzany?
Wydaje mi się, że mam jakąś przedwojenną urodę, chociaż nie wiem do końca, co nią jest. Ponoć dobrze wyglądam z włosami ulizanymi do tyłu, jak przedwojenny typ. Chociaż nie wszyscy tak myślą. Kiedyś był casting do filmu wojennego i pewna pani profesor ze szkoły teatralnej wybierała ludzi, którzy wezmą w nim udział. Wybrała prawie cały mój rok, a nie wzięła mnie. Zapytałem dlaczego, a ona: „no… bo ty nie masz takiej przedwojennej urody, ty się nie nadajesz”. Więc nie wszyscy tak uważają, ale rzeczywiście coś jest na rzeczy. Mam chudą mordę, może dlatego tak mnie obsadzają. (śmiech)
Ostatnio dałeś się poznać publiczności we wspomnianym „Bodo”. Ten serial miał chyba największy rozmach i oglądalność ze wszystkich produkcji z twoim udziałem. Jak rola Karola Hanusza wpłynęła na twoje życie? Stałeś się bardziej rozpoznawalny?
Na pewno dało mi to sporo zabawy. Może jednak nadaję się do filmu. Przecież same chęci nie oznaczają, że jest się w tym dobrym. Owszem, czasami zaczepiają mnie ludzie na ulicy. Gorzej, gdy akurat jestem po imprezie i mogę nie pamiętać różnych rzeczy. (śmiech) Rozpoznawalność wiąże się z większą odpowiedzialnością za swoje czyny.