O MATKO! UMRĘ…

Robert Stawski
Robert Stawski
Kategoria kino · 22 sierpnia 2016

 

TYTUŁ ORYGINALNY: Je Me Tue A Le Dire

 

„ZABAWNY, WZRUSZAJĄCY, PIĘKNY” HOLLYWOOD REPORTER PREMIERA:  23 września 2016

O MATKO! UMRĘ…

Produkcja: Belgia, Francja 2016

Czas : 90 min

Gatunek: czarna komedia

    

TWÓRCY

REŻYSER: Xavier Seron

SCENARIUSZ: Xavier Seron

PRODUCENCI: Olivier Dubois, Bernard De Dessus Les Moustier,

Francois Cognard, Tobina Joppen

OPERATOR: Olivier Boonjing

MONTAŻ: Julie Nass

 

FESTIWALE

MFF PALM SPRINGS 2016- BEST OF FEST SELECTION

 

MFF PALM SPRONGS 2016- NAGRODA NEW VOICES/NEW VISION

 

MFF FRANKOFOŃSKICH W NAMURZE- PRIX CINEVOX DLA DŁUGIEGO METRAŻU

 

OPIS FILMU

To niebanalna czarno-biała komedia w reżyserii Xaviera Serona. Debiut twórcy został doceniony na wielu festiwalach filmowych. Jest laureatem nagrody New Voices/New Vision na Festiwalu Filmowym w Palm Springs, a także głównym konkurentem w programie 7. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Odessie.

 

37- letni hipochondryk Michel jest niespełnionym aktorem, którego życie zmierza donikąd. Pracuje w sklepie z AGD ze swoim jedynym przyjacielem, Derekiem.

W wolnym czasie życie Michela toczy się wokół dwóch silnych kobiet. Jego matki Monique, która wykorzystując swoją chorobę, manipuluje synem. A także jego dziewczyny Aurelie, dziwacznej malarki, która pragnie sławy i uznania.

Każda z nich chce zawładnąć życiem Michela, który sam próbuje walczyć ze swoimi chorymi lękami…

Wierzy bowiem, że od matki wraz z życiem otrzymał też śmierć, a nawet raka. Jego chimeryczne zachowanie wkręca go w coraz bardziej w paranoidalną rzeczywistość.

Przeplot symboli religijnych, strachu przed śmiercią, czarnego humoru z żywą muzyką barokową, prowadzi do niejednoznacznej percepcji filmu.

To odważne i nieszablonowe podejście do odwiecznych tematów oraz ciekawe stylistyczne wybory sprawiają, że widz staje się zwolennikiem tego obrazu i zaśmiewa się w głos.

 

To film dla tych, którzy kochają koty, wino musujące i czarne myśli!

 

„Gdzieś pomiędzy „Człowiek pogryzł psa” a filmami duetu Delèpine-Kervern, „O matko! Umrę…” to film osobliwy. Prawie zbyt osobliwy.

Matka Michela Peneuda (tł. z franc. Opona) umrze. Tak oświadczył jej lekarz. Madame Peneud „wybuchnie”. Trochę to prosty żart, Michel słyszał go odkąd potrafił wymówić swoje nazwisko. Przyzwyczaił się do tego, tak jak przyzwyczaił się do zmian wprowadzonych w życiu jego matki, która odkąd dowiedziała się o nieuchronności swojej śmierci stwierdziła, że będzie korzystać z życia. Picie wina musującego na każdy posiłek, życie pośród kotów i korzystanie z obecności Michela, jej drugiego pupilka, zanim go straci. To miłość natrętna, która pasożytuje na związku z jego przyjaciółką, na jego życiu i w przyszłości na jego integralności cielesnej. Niedługo Michel będzie przekonany, że również jest chory.

„Dając mi życie, moja matka dała mi również śmierć.” Nakładanie się na siebie tych dwóch pojęć, o których nie odważę się powiedzieć więcej niż to, że są blisko ze sobą związane, bo w innym razie mówiłbym oczywistości, stanowi sedno filmu Xaviera Serona. Lekarze nie znajdują raka u matki Michela: żadnego śladu na mammografiach i w innych badaniach. Gdy rak znika, to gdzie się podziewa? Michel to wie i jest przekonany, że choroba schroniła się w jego ciele. W jego piersi, dosłownie, tak jakby część jego matki chciała w nim przetrwać. W Michelu zaczynają pojawiać się powoli cechy chrystusowe i mistycyzm maryjny, aż do finału w formie paroksyzmu. Dwoje w jednej osobie, jest on równocześnie synem i matką, hermafrodytą, zdrowym i zakażonym. Ten dualizm spotkać można wszędzie w filmie, poczynając od zastosowania czarno-białych zdjęć, aby odkryć kontrasty i materię, z której zrobiony jest byt. Przecież badania radiologiczne i rezonans magnetyczny, służące do poszukiwania choroby w ciele, również są czarno-białe.

W materiałach prasowych reżyser mówił, że inspirację czerpał z estetyki barokowej, czyli elementów dysonansowych, nieregularnych i osobliwych, i nie można powiedzieć, że sobie nie poradził, bo jego film jest tym wszystkim równocześnie; aż do przesady, ryzykując podejrzenia o bycie zbyt prostym. To film popękany i rozregulowany, mimo narracji zorganizowanej w ramach odliczania (5-4-3-2-1-0) i rymującej się, jak również etapów, które doprowadzą do śmierci matki Michela. Xavier Seuron macha ręką na klasykę, którą traktuje jako ciąg komedyjek, spośród których niektóre nawet nie są przydatne z punktu widzenia rozwoju wypadków. Michel tańczy, Michel biegnie, Michel udaje, że nie żyje. Dziwność bohaterów (nie uwzględniając nawet ich licznych nerwic) oraz sytuacji jest zabawna w pierwszej chwili, zanim zacznie być uznawana za przesadną.

 

Ponury z powodu poruszanego w nim tematu film „O matko! Umrę…” w zamierzeniu jest również śmieszny, jednak wynikająca z niego niejednoznaczność związana jest z bardzo różnymi odcieniami emocji, gdyż to, co miało rozśmieszać jest również posępne, podobnie jak to, co miało poruszać. Mimo że chce za wszelką cenę wyśmiewać raka i śmierć (co nie sprawia mu żadnych problemów), zajadłość, z jaką film odrzuca wszelkie przypadki wytchnienia czy subtelne sugestie na temat normalności postaci, sprawia, że jest po prostu przygnębiający. Nawet dzień na plaży staje się fiaskiem z powodu zanieczyszczenia radioaktywnego. Nawet taniec kończy się wymiotami. Śmierć jest zawsze obecna, wpisana w każdy plan. Wydaje się, że słońce jest stale za nisko, horyzont nigdy się nie pojawia, a teraźniejszość jest zdecydowanie zbyt zgniła. Aktorzy świetnie sobie poradzili, pozostaje jednak smutek. Pozostaje sama czerń.”

Artykuł Marion Roset

 

 

WYWIADY

 

Xavier Seron

 

Jaka jest pana historia? Jaka droga poprowadziła pana w stronę kinematografii?

 

XS : Zaczynałem w Institut des Arts de Diffusion (IAD), która jest szkołą filmową mieszczącą się w Louvain-la-Neuve. To szkoła, w której poznałem Jean-Jacquesa, który studiował tam aktorstwo. Wykonywaliśmy tam wspólnie wiele ćwiczeń i tak właśnie rozpoczęliśmy współpracę, która potoczyła się wspaniale. Z czasem rozwijaliśmy nasze wspólne doświadczenia.

 

„O matko! Umrę…” to pana pierwszy film długometrażowy. Dlaczego zrezygnował pan z tworzenia krótkich metraży i zaczął kręcić filmy długometrażowe?

 

XS : Co dziwne, nie dzielę mojej pracy na krótkie i długie metraże. Według mnie istotne jest, aby zaczynać od filmów krótkometrażowych zanim zacznie się pracę nad długimi metrażami. Ciężko wyobrazić sobie, że ktoś da pieniądze na projekt człowiekowi, który ma zbyt małe doświadczenie w zakresie realizacji filmowej. Krótki i długi metraż trochę przypominają nowelę i powieść. Mimo tego nie postrzegam filmów krótkometrażowych jako trampoliny do tworzenia filmów długometrażowych. Zresztą po stworzeniu „O matko! Umrę...” nadal zajmuję się filmami krótkometrażowymi. Dla mnie to forma taka jak inne.

 

Wcześniej współpracował pan z innymi twórcami, ale „O matko! Umrę...” jest filmem, który zrealizował pan samodzielnie.

 

XS : To była kwestia przypadku. W IAD mieliśmy właśnie ćwiczenie na współpracę przy tworzeniu filmu, które muszą zaliczyć wszyscy studenci realizacji filmowej. Pod koniec tego ćwiczenia, mimo że bardzo lubiłem osobę, z którą je wykonywałem, obiecałem sobie: „Nigdy więcej!”. Realizacja projektu nie jest łatwa, gdy jest się samemu, ale jest tym trudniejsza, gdy pracuje się we dwoje. Pracowałem z Christophem Hermansem z mojego roku i zaczęliśmy pisać razem, co było świetnym doświadczeniem. Naturalnym następstwem wspólnego pisania była wspólna realizacja filmu „Le Crabe”, mimo że z początku byłem dość nieufny. Praca w zespole może być naprawdę zabawna i stymulująca.

 

Czy może sobie pan wyobrazić pracę w zespole przy filmie „O matko! Umrę...”?

 

XS : W przypadku tego filmu absolutnie nie. Bez wątpienia dlatego, że ten film opowiada o bardzo prywatnych sprawach, mimo że nie można o nim powiedzieć, że jest autobiograficzny. Chodziło o to, by opowiedzieć o czymś uniwersalnym bazując na osobistych doświadczeniach.

 

Jak powstał ten film?

 

XS : Pomysł na ten film wziął się z czegoś, co rozpocząłem w IAD. Nawet tytuł „O matko! Umrę...”( Je me tue à le dire - tytuł oryginalny) pochodzi od filmu krótkometrażowego o tym samym tytule, który napisałem w IAD. Było to ćwiczenie wewnętrzne, które raczej nie miało opuścić murów szkoły. Grał w nim Jean-Jacques Rausin. Była to refleksja na temat śmierci, choroby, zmiany.

I mimo że poza tytułem film długometrażowy nie ma wiele wspólnego z tym ćwiczeniem, to tematyka jest dość podobna. Podobny jest również sposób opowiadania o bardzo poważnych sprawach w sposób komiczny i sarkastyczny. Poruszanie takich tematów z humorem jest również sposobem złagodzenia nieodłącznie z nimi związanej powagi, bez konieczności dystansowania się od wszelkich emocji. Staram się unikać patosu i zastępować go niestosownymi elementami zaburzającymi daną scenę, która w przeciwnym razie byłaby bardzo wzruszająca.

 

Jak przebiegał proces tworzenia filmu?

 

XS : Większość historii już była gotowa. Miałem pomysły na kilka scen oraz na koniec, który był dla mnie oczywisty od samego początku. Muszę przyznać, że reszta została stworzona wokół postaci granej przez Jean-Jacquesa Rausina. Kończąc mój film na zakończenie studiów, miałem już dwa lub trzy pomysły na sceny do filmu „O matko! Umrę...”.

Stworzyłem jego pierwszą wersję, która była bardzo mroczna, jednak później napisałem go od nowa dodając trochę humoru. Podczas lektury często trudno jest ocenić pewne sceny i pierwsze szkice wydawały się dość toporne. Zamiast pisać historię z klasycznym scenariuszem, pomyślałem o historii mojego bohatera jako o kronice zawierającej opisy spotkań, które za każdym razem obrazują śmierć lub nadchodzącą śmierć.

 

Jakie odniesienia znajdziemy z filmie?

 

XS : Film jest wypełniony po brzegi ikonografią barokową. Na przykład znajdziemy w nim obraz z XVII wieku autorstwa José de Ribery „Kobieta z brodą”. Przedstawia on portret kobiety z brodą, co jest dość zaskakujące. Jest również obraz Alonso Cano „Cud laktacyjny św. Bernarda”, który przedstawia postać Maryi, której z piersi mleko płynie w kierunku twarzy św. Bernarda. To obraz barokowy, ale o dość rockandrollowym charakterze. Istnieje wiele aspektów malarstwa barokowego, które zawierają całkowicie zdumiewające elementy. Malarstwo barokowe naprawdę mocno wpłynęło na ten film. Dobór muzyki jest również barokowy i obejmuje utwory Bacha, Purcella, Haendela. Te utwory muzyczne były wybrane już od chwili tworzenia scenariusza.

 

Czy czerpał pan ze stylu jakiegoś reżysera?

 

XS : Pod względem graficznym nie miałem żadnych precyzyjnych inspiracji. Jednakże bardzo lubię komedie skandynawskie, na przykład te Roya Andersona, w których do skrajności doprowadza on swoje odniesienia graficzne. Było to również ważne w filmach Jacquesa Tati. Ogólnie rzecz ujmując, lubię twórców filmowych korzystających z konwencji czarnego humoru. Jestem wielkim fanem Bertranda Bliera. Często korzystam z symetrycznych i teatralnych kompozycji, które przywołują, w ramach zupełnie innego gatunku, filmy Wesa Andersona, którego również bardzo cenię. Jeśli chodzi o zdjęcia to zainspirowałem się fotografami tworzącymi bardzo kontrastowe czarno-białe zdjęcia, takimi jak Daido Moryama i Anders Petersen.

 

Dlaczego nakręcił pan film czarno-biały?

 

XS : Przede wszystkim ze względu na moją miłość do czarno-białej fotografii. Miałem jednak również powody bardziej podstawowe. Czerń i biel pozwalają zwrócić uwagę na nierówność przedmiotów, na tekstury, na mięsistość czegoś, co pochodzi prosto z trzewi. W silnie skontrastowanym filmie czarno-białym odwzorowanie struktury skóry jest niezrównane. Ta konwencja pozwala również na tworzenie bardzo graficznych obrazów, o których nie myśli się pod kątem odcieni, lecz pod kątem kolorów dominujących. Równocześnie i dość paradoksalnie technika ta pozwala na pewną formę abstrakcji, na reinterpretację rzeczywistości. Tworzy ona ciekawy rozdźwięk, gdyż pozwala na współistnienie elementów, które w kolorze nie wyglądałyby tak dobrze. W moim filmie współistnieją elementy groteskowe i niezwykłe, a to połączenie poezji z trywialnością jest możliwe dzięki czarno-białym zdjęciom.

 

akie ma pan pomysły na kolejne projekty?

 

XS : Mam wiele projektów na warsztacie. „L’ours noir”, będący filmem krótkometrażowym, który współtworzyłem pomiędzy dwoma okresami kręcenia „O matko! Umrę...”, obecnie podróżuje po świecie. Niedługo pojawi się również mój kolejny krótki metraż „Le plombier”. Ponadto, zajmuję się scenariuszami do kilku projektów filmów długometrażowych.

 

 

Myriam Boyer

 

Co panią urzekło w scenariuszu do tego filmu?

 

MB : To, co mi się bardzo spodobało, a rezultatem zawiedziona nie jestem, to umiejętność opowiadania historii o ogromnej gwałtowności z delikatnością, humorem i poetyckością. Film ten opowiadany jest z perspektywy, której nigdy wcześniej nie stosowano. Sposób, w jaki reżyser filmuje sceny (relację matki z synem, chorobę) i to, co w nich przekazuje, są wspaniałe. To sztuka w pełnym tego słowa znaczeniu. Naszym zadaniem jest opowiadanie mocnych historii i tworzenie z nich czegoś, co jest kwintesencją kina. Xavier ma swój własny świat, swój wszechświat wręcz, i nie tworzy filmów wbrew sobie. Opowiada historię jak artysta i uważam to za wspaniałe.

 

Czy ten film przypominał pani obrazy reżyserów szanowanych przez Xaviera Serona, takich jak Alain Corneau czy Bertrand Blier, w których filmach pani grała?

 

MB : On się nimi inspiruje, ale w ten sam sposób, w jaki mógłby inspirować się literaturą. Wykorzystuje je, by tworzyć swoje własne kino. Nie powiela stylu Bliera czy Corneau, lecz tworzy coś bardzo osobistego.

 

Jak tworzyła pani swoją postać? Jak by ją pani opisała?

 

MB : Tak jak w przypadku wszystkich moich postaci, ich charakter pochodzi z wnętrza. Nie miałam pomysłu jaka ta postać będzie na zewnątrz. Postacie filmowe to istoty ludzkie i potrafię je tworzyć tylko poprzez podejście humanistyczne. Postać stworzyłam na podstawie tej kobiety i jej przeżyć. To, co widzimy filtrujemy przez swoje wnętrze, i choć może dawać to wrażenie kompromisu, nie jest nim. Moja postać jest matką i kobietą, której dramatycznie brakuje miłości. Zawsze łączyła ją z jej synem silna więź. To typ kobiety, która może zrobić wiele złego, myśląc, że robi dobrze. Jest taką matką, jak zwierzę. Między tym dwojgiem istnieje coś bardzo fizycznego, tak jak w chorobie, która ich dosłownie wykańcza. Miłość, jaką żywi do swojego dziecka, wykończyła ją i jego również.

 

Jak przebiegały prace nad filmem i jaka była pani współpraca z Jean-Jacquesem Rausinem?

 

MB : Widywaliśmy się wiele razy przed rozpoczęciem zdjęć podczas prób. Dało nam to czas, by się poznać. Mieliśmy sporo czasu, by stworzyć relację z reżyserem i aktorami, co było dla mnie bardzo wartościowe. Od razu przeszliśmy do spraw najważniejszych.

 

Film ma przekaz dość uniwersalny. Jakie wrażenie na pani zrobił?

 

MB : Bardzo podoba mi się belgijski czarny humor. To coś bardzo szczególnego, czym obdarzeni są filmowcy z tego kraju. Ta historia wypełniona belgijskim humorem jest znakiem rozpoznawczym tego kina. Xavier idzie na całość. Nie boi się szafować emocjami i humorem i śmiać się z rzeczy strasznych. A to bardzo cieszy.

 

 

Jean-Jacques Rausin

 

Co się panu spodobało w projekcie filmu „O matko! Umrę...”?

 

JJR : Pracowałem wcześniej przy filmach Xaviera Serona w IAD oraz przy projekcie poprzedzającym ten film, miałem więc duże zaufanie do jego pracy. Postać Michela Peneuda, którą gram, to taki daleki krewny wszystkich innych postaci, które grałem w poprzednich filmach krótkometrażowych. To prawie jak zwieńczenie tych wszystkich krótkich metraży. Od samego początku zakochałem się w jego świecie, i byłem zachwycony, że mogę kontynuować tę przygodę w filmie długometrażowym.

 

Jak opisałby pan postać Michela Peneuda?

 

JJR : Dzięki pracy nad tą samą postacią zacząłem jeszcze lepiej rozumieć jej złożoność. To postać, która jest osaczona przez swoją matkę i swoją dziewczynę, która ma problem z niezależnością oraz która jest niezdecydowana w kwestii swoich wyborów życiowych. Będąc pod presją czasem reaguje przesadnie, ale ta przesada kryje tlący się w nim niepokój. To dobry chłopak, którego przytłacza ciężar jego obowiązków. Ten film opowiada o dojrzewaniu, a Michel nie potrafi w końcu odciąć pępowiny. Stale się waha, co jest źródłem jego ogromnej frustracji.

 

Jak pracowało się panu z Myriam Boyer?

 

JJR : Byłem zachwycony spotkaniem z Myriam Boyer, gdyż widziałem jej grę w filmie Alaina Corneau „Série noire”, w którym grała z Patrickiem De Waere, będącym według mnie aktorem niesamowitym. Jej wdzięk i energia natychmiast wytworzyły między nami relację matka-syn. Podczas zdjęć była cudowna i dawała mi cenne uwagi, wynikające z jej wielu doświadczeń zdobytych w jej całej karierze. Praca z nią to była prawdziwa przyjemność.

Cechuje ją niezwykły instynkt, który bardzo cenię.

 

Czy trzymali się państwo dialogów pisanych czy w kilku scenach państwo improwizowali?

 

XS : Bardzo lubię mieć możliwość odejścia od scenariusza, jednak wiem również, że na planie nie ma czasu na luksus odejścia od zaplanowanej pracy. Można jednak organizować próby, podczas których staramy się odpiąć siatkę zabezpieczającą, jaką stanowi scenariusz, i zaczynamy improwizować. Kiedy osiągaliśmy ciekawe rezultaty, mogłem rozpisać pewne sceny ponownie, co miało miejsce podczas fazy przedprodukcyjnej filmu. W chwili kręcenia filmu mam całkowite zaufanie do aktorów. Na przykład, scena z huśtawką zyskała nowy wymiar dzięki własnemu wkładowi Jean-Jacquesa. Taka sama sytuacja miała miejsce w scenie, w której wykonuje choreografię z szablą i w której dokonuje się magia.

 

Czy swobodniej czują się państwo w dialogach pisanych czy w improwizacji?

 

JJR : W takiej pracy istnieją trzy lub cztery etapy. Najpierw zawsze jest coś spisanego. Podczas prób możemy pracować na tekście i improwizować. Wtedy Xavier jeszcze raz rozpisuje sceny, a podczas zdjęć pracujemy z powrotem na tekście z ponowną możliwością improwizowania.

 

XS : Kiedy oceniam, że uzyskaliśmy zamierzony efekt, a nadal mamy trochę czasu, próbuję nakręcić dodatkowe sceny. Dobrze jest mieć już coś pewnego, zanim damy się zaskoczyć przez coś całkowicie nowego. Z drugiej strony, bardzo ufam precyzji dialogów i słownictwa, dokładnie jak u Bertranda Bliera. Coraz częściej staram się zostawić aktorom dobór odpowiedniego sposobu mówienia, jednak prawdą jest, że nie jest to zawsze proste.

 

Film ma przekaz uniwersalny. Jakie wrażenie na panu zrobił?

 

JJR : Trudno powiedzieć, z uwagi na fakt, że grałem główną rolę. Uważam, że w tym filmie trwa wielkie święto, że film ten jest wypełniony blaskiem wędrówki życiowej Michela. Ostatecznie wracamy w nim do tego etapu inicjacji życiowej, którą cechuje świetlistość i blask.