Czy Steve’a Jobsa da się lubić? - recenzja filmu

walen
walen
Kategoria kino · 7 kwietnia 2016

 

 

5 października 2011 roku w swoim domu w Kalifornii umiera Steve Jobs. Projektant urządzeń elektronicznych i współzałożyciel koncernu Apple. Rozpacz jego  fanów była porównywana do reakcji na zabójstwo Johna Lennona. Tak ekspresyjne reperkusje śmierci proroka nowej ery technologii zainspirowały twórców filmu Steve Jobs. Scenarzysta, Aaron Sorkin stworzył scenariusz perfekcyjnie zaprojektowany i spójny, a więc taki, jak produkty marki Apple.

 

Steve’a Jobs’a nie należy traktować jako klasycznej biografii, czyli takiej, która pokazując najważniejsze wydarzenia dotyczące bohatera, streszcza widzowi jego życie. To trzy aktowa, skonstruowana jak spektakl, opowieść ukazująca  kulisy trzech promocji, podczas których Jobs prezentował swoje produkty. Wciąż w pędzie, krzyczący na współpracowników, zlecający naprawianie błędów na ostatnią chwilę, grożący, toczący ważne (zarówno prywatnie, jak zawodowo) rozmowy na 5 minut przed wyjściem na scenę, tylko takiego Steve’a pokazuje nam reżyser, Danny Boyle. Towarzyszymy prezentacji osobistego komputera - Macintosch w 1984 roku, później jesteśmy świadkami odsunięcia Jobs’a od marki i promocji jego projektu Next w 1988, by wreszcie  poznać IMaca w 1998 roku. W kuluarach wystąpień Steve’a, niczym duchy, odwiedzają dawni przyjaciele, byli i obecni współpracownicy oraz córka, której przez lata się wypiera. Poznajemy despotę uważającego siebie samego za artystę, wizjonera i człowieka, który zmieni świat. Bez względu na to, czy posiadamy produkty Apple w domu, czy jesteśmy ich fanami, a czasem nawet fanatykami, musimy przyznać, że zrewolucjonizowały one branżę Technologii Informacyjnych. Jako widzowie zostajemy skonfrontowani z zarzutami o niesamodzielność Jobs’a, który miał wykorzystać swojego przyjaciela, Steve’a Wozniaka, by na jego barkach stworzyć własne imperium. To jednak nie wszystko. Twórcy filmu zwracają uwagę na perfekcjonizm i absolutne poświęcenie się projektowi „zmiany świata na lepsze”. Widać też wyraźnie rozwój osobowości bohatera, przede wszystkim zmianę stosunku do córki. Film kończy się w momencie, w którym Jobs ma wyjść na scenę i zaprezentować IMaca. Właśnie pogodził się ze swoją już dorosłą i uznaną córką Lisą i zapowiedział, że umieści w jej kieszeni tysiąc piosenek, przepowiadając dalszy rozwój firmy.

 

Po fatalnej biografii z 2013 roku z Ashtonem Kutcherem w roli głównej, wreszcie możemy obejrzeć ciekawy film o ważnym człowieku dla historii cywilizacji XXI wieku. Reżyser pozwala widzowi na interpretację zarówno wydarzeń przedstawionych w filmie, jak i zachowań tytułowego bohatera. Podczas pracy, scenarzysta luźno oparł się na jedynej autoryzowanej biografii Jobs’a, autorstwa Waltera Isaacsona.             

       

Zarzutem, powtarzającym się w recenzjach, jest oskarżenie o przedstawianie wydarzeń nieprawdziwych oraz prezentowanie osób, których na tych promocjach nie mogło być. Wykorzystany przez twórców, nawiązujący do dramatopisarstwa, zabieg zamknięcia historii w trzech aktach sprawił, że konieczne było dokonanie kondensacji wielu wydarzeń rozciągniętych na przestrzeni lat, do trzech dni. Większość  zachowań i rozmów, które były w filmie, a także odwołań do przeszłości, takich jak wspomnienia o garażowej produkcji oprogramowań u państwa Jobs’ów, została opisana we wspomnianej wcześniej książce Waltera Isaacsona. Na tym polega praca scenarzysty, by dopasować historię do rzeczywistości filmowej, to tak jakby zarzucać, że bohaterowie zawsze znajdują idealnie pasujące riposty, przecież wiemy, że ktoś pracuje nad ich dialogami, często wymyślając je tygodniami. Możliwość manipulowania pewnymi faktami, jest prawem kina fabularnego. Steve Wozniak pracował jako konsultant przy filmie i chociaż przyznał, że niektóre rozmowy między nim, a Jobs’em zostały wymyślone przez Sorkina, to były to słowa, które chciał wtedy powiedzieć.

 

W recenzji na stronie Macworld możemy przeczytać również, że Steve Jobs został przedstawiony w negatywnym świetle, jako nieczuły despota, wyżywający się na pracownikach i przypisujący sobie pracę zespołu ludzi. Nawet w oficjalnej biografii jest napisane, że nie był miłym człowiekiem, za to bardzo charyzmatycznym perfekcjonistą, skupionym na osiągnięciu swojego celu, czyli zmianie świata. Postrzegał siebie jako wizjonera,  tym samym wpisywał się w wizerunek zapatrzonego w siebie artysty pokroju Pablo Picasso czy Salvadora Dalego. Twórcy filmu nie dodali mu sztucznych rogów, można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że wytłumaczyli rolę, jaką w Apple pełnił Jobs, jednym cytatem bohatera: „Muzycy grają na instrumentach, ja gram orkiestrą”.

 

Innym zarzutem było rzekome skupienie się na wadach bohatera i nie pokazywanie procesu  powstawania koncernu oraz poszczególnych wynalazków. Mając do czynienia z marką znaną szerokiemu gronu ludzi, nie potrzebny jest obraz produkcji czy szczegóły dotyczące nowinek technologicznych.  Film Danny’ego Boyla nie opowiada o produkcie, ale o człowieku, dlatego dowiadujemy się kim był ulubiony muzyk bohatera, jakie relacje łączą go ze współpracownikami itd.   

 

Pisałam już o zaletach scenariusza, warto też zwrócić uwagę na zdjęcia. Jak pisze magazyn Variety, trzy akty nakręcono w różnych formatach, kolejno 16 mm, 35 mm oraz obraz najwyższej jakości w ostatnim, najwspółcześniejszym segmencie. Zabieg podkreślił odrębność każdej sekwencji oraz pokazał postęp technologii, o którym film również opowiada. Minimalistyczne kadry nawiązują do fascynacji Jobs’a buddyzmem zen oraz z  estetycznych powodów są godne uwagi, zwłaszcza ujęcia przedstawiające protagonistę na czystym, białym tle.

 

Tym razem w rolę "dyrygenta" jednej z najbardziej dochodowych na świecie firm, wcielił się  Michael Fassbender. Ten irlandzki aktor, pomimo pozornego braku warunków, stał się na dwie godziny Jobs’em. Wydaje się, że Fassbender dobrze rozumie zdanie Diderota, że aby wzruszać aktor musi pozostać niewzruszony.   Po seansie, Steve Wozniak mówił, że uwierzył, iż znów oglądał swojego przyjaciela.  W przeciwieństwie do kreacji Aschtona Kutchera w filmie Jobs, o którym pisałam wcześniej, Fassbender w żadnym momencie nie wydaje się żałosny. Bez zbędnego patosu i łzawych refleksji, dostrzegamy pasję tworzenia i naturalną zdolność do prowadzenia firmy.

 

Na uwagę zasługuje również towarzysząca mu w większości scen Kate Winslet, grająca szefową marketingu, Joanne Hoffmann, która zarówno dla powodzenia promocji, jak i skupienia oraz utrzymania uwagi widza, w odpowiednim momencie kończy każdą dyskusję, w którą Jobs, angażuje się po drodze na scenę. W opowieści o marce Apple nie można zapominać o człowieku, bez którego fantastyczne pomysły Jobs’a nigdy by się nie spełniły, czyli o Stevie Wozniaku, w którego wcielił się Seth Rogen. Chociaż aktor zazwyczaj wyczerpuje swoje emploi przy rolach w zabawnych komediach,  tutaj jako inżynier – geniusz, jest pełnoprawnym towarzyszem Fassbender’a i Winslet. We wspominanym już kilkakrotnie filmie Jobs z 2013 roku postać Woza, czyli współzałożyciela marki, była zdecydowanie mniej wyeksponowana,  często chlipiący pod nosem (zresztą podobnie jak pozostali bohaterowie filmu), nie potrafiący udźwignąć codzienności, opuszczony przez przyjaciela przegrany. Nie wiem, czy prawdziwy Steve Wozniak obraził się na Joshue Michaela Sterna, czyli reżysera Jobs’a, ale miałby ku temu powody.

 

Cały film Danny'ego Boyla zaprojektowany jest jak słynny komputer Jobs’a. Perfekcyjnie, czysto, bez niepotrzebnych ozdób. Twórcy spojrzeli holistycznie na konstrukcję filmu, tworząc spójną opowieść o człowieku, który zmienił oblicze spersonalizowanych komputerów.

 

 

 

 

Steve Jobs
reżyseria:    Danny Boyle
scenariusz:    Aaron Sorkin
gatunek:    Biograficzny
produkcja:    USAWielka Brytania
premiera:    13 listopada 2015 (Polska) 5 września 2015 (świat)