Quentin Tarantino wraca z kolejnym filmem. Tyle w zasadzie mogłoby wystarczyć za recenzję
Rzecz dzieje się w mroźnym Wyoming po wojnie secesyjnej. Podczas zamieci śnieżnej spotyka się osiem osób. Dwóch łowców nagród (biały i czarnoskóry), zatrzymana przez jednego z nich zabójczyni, przyszły szeryf, kat, Meksykanin, generał z Południa oraz tajemniczy kowboj w drodze do mamy na święta. Nie znają się osobiście, ale ze słyszenia, z reputacji owszem. Okazuje się jednak, że nie każdy jest tym, za kogo się podaje, a sytuacja robi się coraz bardziej napięta.
Quentin Tarantino zrealizował kolejne dzieło w swoim stylu. Wrócił do westernowej otoczki, ale tak naprawdę to rzecz drugorzędna, kosmetyka. Akcja "Nienawistnej ósemki" równie dobrze mogłaby się rozgrywać w dowolnej epoce, w dowolnym miejscu. Kwintesencją jest umiłowanie reżysera i scenarzysty do wpakowywania swych bohaterów na miny, do rzucania im kłód pod nogi. Do obnażania mrocznej, złej, plugawej natury człowieka. A wszystko to - chyba wiele nie zdradzę - w bardzo krwistym wydaniu.
Początkowo wydaje się, że twórca "Pulp Fiction" nieco się pogubił, że do końca nie wie, dokąd zmierza i jaką historię chce nam opowiedzieć. Tym jego najnowsze dzieło różni się do poprzednich. Przez długi czas jest spokojnie, za spokojnie. Kiedy jednak zaczyna się dziać, naprawdę się dzieje. Poza tym, jak to u Tarantino, dużo gadania, dużo niepoprawnych politycznie tekstów, dużo przemocy i gorzki humor. Bohaterowie (i aktorzy) też raczej znani. Nawet jeśli nie dosłownie, wprost, wpisują się w pewną doskonale nam już znaną charakterystykę. Słowem, po staremu, tak jak być powinno.
Quentin Tarantino nie zaskakuje, ale nie takie jest (już) przecież jego zadanie. Fani czekają na oprychów, mocne dialogi, zwroty akcji i krwawą jatkę. To wszystko zapewnia "Nienawistna ósemka".