Anderson w Żubrówce

Renata Janus
Renata Janus
Kategoria kino · 16 maja 2015

Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie nowy film Wesa Andersona stanowi wyjście poza tematykę rodzinnych konfliktów i nieukojonych krzywd ekscentrycznych indywidualistów. „Grand Budapest Hotel” tylko na pierwszy rzut oka jest filmem akcji opowiadającym o Gustavie H. (Ralph Fiennes), konsjerżu, który dziedziczy spadek po jednej ze stałych bywalczyń tytułowego hotelu, Madame D (Tilda Swinton).

Postanowienie spadku oczywiście spotyka się ze sprzeciwem najbliższej rodziny zmarłej arystokratki. W związku z tym pościgom, intrygom i ucieczkom nie ma końca. Trup także ściele się gęsto za sprawą demonicznego mordercy kreowanego przez Willema Dafoe. Tyle można odczytać na pierwszy rzut oka.


Poza wartką akcją, korowodem barwnych postaci i niekończącymi się uniesieniami estetycznymi Anderson proponuje nam tym razem swoją własną, nieco nonszalancką interpretację historii Mitteleuropy. Z pewnością jego wizja osuwającej się w przepaść faszyzmu europejskiej kultury nie przypadnie wszystkim do gustu. Tam, gdzie można by dostrzegać prześlizgiwanie się po temacie tragedii krajów dotkniętych w pierwszej kolejności hitlerowską zarazą, osobiście widzę mistrzostwo subtelnej obserwacji i głębię zrozumienia dla delikatnych zmian, które  w ostateczności całkowicie zdeformowały oblicze Europejczyków w XX wieku. Już w samym wizerunku policji można dostrzec głęboką przemianę mentalności i związane z nią brutalne konsekwencje. Andersonowi udało się oddać emocje towarzyszące mieszkańcom świata, o którym wiemy, że zaraz przestanie istnieć. To pierwszy od dawna film, który za dobrze znaną fasadą kunsztowności i dopracowania warsztatu reżyserskiego przemyca obraz przemijającego świata. Nie brak w tej wizji Andersonowskiego przerysowania jak i gorzkiej prawdy o straconym czasie.


„Grand Budapest Hotel” zdecydowanie nie jest filmem, który przedstawia międzywojnie w sztampowo przystępny sposób. Przeciwnie, to obraz skierowany do osób, dla których śledzenie analogii pomiędzy wydarzeniami w bajecznie Andersonowskiej Żubrówce a faktami historycznymi okaże się przyjemnością. Nie będzie to jednak możliwe bez znajomości historii. Innymi słowy można by powiedzieć, że film Andersona dla odbiorców spoza starego kontynentu może być dość hermetyczny. To ciekawe, jak amerykański reżyser, w wyniku swojej miłości do Europy, staje się coraz mniej zrozumiały dla rodaków.


W „Grand Budapest Hotel” dystynkcja, subtelność i poezja znana z „Czarodziejskiej Góry” czy „W poszukiwaniu straconego czasu” ożywa poprzez bohaterów wykreowanych przez reżysera. Plejada gwiazd współpracująca już od dawna z Andersonem stworzyła postaci, które nie tylko zachwycają urokiem, ale w doskonały sposób wypełniają funkcje, jakie powierzył im Amerykanin. Bo tak naprawdę jedynie postać Gustwa H. jest skrojona według reguły znanej z poprzednich filmów. Cała reszta pozbawiona jest tej tak dobrze znanej grubej kreski. Mają oni przede wszystkim zadanie do wykonania, opowiedzenie jakiegoś konkretnego wątku. Choć brakuje tutaj gromady pełnowymiarowych postaci, co rusz odbierających sobie naszą uwagę, to jednak trudno narzekać. Dlaczego? W „Grand Budapest Hotel” zdecydowanie pierwsze skrzypce gra Gustav H., z zacięciem zagrany przez Ralpha Fiennesa. Niezwykłym doświadczeniem jest oglądanie tego aktora w tak niecodziennej dla niego roli. Trudno wyjść z podziwu, obserwując jak ciepłą, wzbudzającą zaufanie i pełną uroku postać stworzył aktor, którego tak dobrze pamiętam z ról płatnych morderców czy psychopatów. W zasadzie oglądając scenę, w której Gustav H. zachwyca się narzeczoną Zero, zupełnie zapomniałam, że mógłby kiedykolwiek zagrać w „Czerwonym smoku”. Z niemałą przyjemnością ogląda się także parę najmłodszych aktorów. Tony Revolori i Saoirse Ronan potwierdzają, że reżyser „Kochanków z księżyca” nie stracił intuicji co do młodych talentów.


„Grand Budapest Hotel” jest filmem dopracowanym w każdym szczególe. Każdy kadr jest doskonale rozplanowany i efektowny. Nie ma rekwizytu, który nie byłby na swoim miejscu. Nawet wąsik Zero jest cudownie nieudolny, czym zostaje podkreślone zapatrzenie bohatera w swojego przełożonego. Jedyny zauważalny brak to soundtrack nieskomponowany przez Andersona, ale i na to trudno narzekać, słuchając muzyki Alexandrea Desplata.


Bez względu na to, czy odbierzemy „Grand Budapest Hotel” jako film akcji czy też jako refleksję nad zniszczoną wrażliwością i kulturą, docenimy jego estetyczne wysmakowanie i precyzję, z jaką operuje językiem filmu Anderson. Fakt, że twórca tak daleko odszedł od dotąd eksploatowanej tematyki wzbudza jedynie ciekawość, co też pojawi się w kolejnym filmie.
 

Renata Janus

 

Recenzja wcześniej ukazała się w tygodniku Outro.