Słowo o... disco polo

Patrycja Badysiak
Patrycja Badysiak
Kategoria kino · 28 lutego 2015

Disco polo to fascynujące zjawisko, a zarazem fenomen kulturowo-społeczny o olbrzymim potencjale do wykorzystania i eksploracji w więcej niż jednym i nie wyłącznie filmowym medium. Dlatego dobrze, że film Macieja Bochniaka tej studni nie wyczerpuje, choć po tytule można by się spodziewać raczej kompleksowego ujęcia tematu, uwzględniającego między innymi historię rozwoju tego iście polskiego gatunku, obecnie królującego nie tylko na wschód od Wisły i nie tylko na wiejskich zabawach. „Disco polo” to jednak zaproszenie do dyskusji o naszym narodowym imaginarium, które od ćwierćwiecza na różne sposoby przejawia się w tworach spod szyldu disco polo i jednocześnie z niemałą siłą jest przez nie kształtowane. Można na to biadolić, można się (przy) tym bawić, ale szkoda ignorować, skoro wpływa to na mentalność tak dużej części naszego społeczeństwa.

Filmowe uniwersum, choć sprawiać może wrażenie świata alternatywnego, jakkolwiek fantastyczne i wyolbrzymione, jest w pewnej mierze odbiciem rzeczywistego stanu rzeczy – tego sprzed dwudziestu kilku lat, jak i obecnego, co sygnalizowane jest zaangażowaniem w produkcję współczesnych gwiazd i wykorzystaniem najnowszych hitów. Przedstawiciele disco polo coraz częściej pojawiają się w telewizjach śniadaniowych czy na wielkich galach i festiwalach, nieraz organizowanych specjalnie dla nich, ale w świadomości wielu osób, którym gatunek ten jest obojętny, to po prostu tandetna muzyka, której słuchają ludzie o złym guście i przy której sami mogą ewentualnie potańczyć na jakimś weselu. Tymczasem jest to nie tylko istniejący na marginesie zarazem głównego nurtu i undergroundu ogromny biznes i specyficzne środowisko, ale odrębny, autonomiczny i samowystarczalny świat – z własnym kanałem telewizyjnym, programami typu talent show (w jury zasiadają dawne i obecne gwiazdy), koncertami, na które nawet bez reklamy w błyskawicznym tempie wykupowane są setki lub tysiące biletów, liderami, którzy traktowani są jak prawdziwe bożyszcza – i to nie tylko przez nastolatki. Co więcej, mówi się tu zarówno o ewolucji gatunku pod względem muzycznym, technicznym i merytorycznym (członek zespołu Cliver), jak również wewnętrznym podziale na nurty: ortodoksyjny, reprezentowany przez Akcent czy Bayer Full, oraz taneczno-klubowy, w stylu grup takich jak Boys czy Weekend (Andrzej Jabłoński, Boys).

 

Jednym z elementów polskich fantazji z początku lat 90., z jakich rozlicza nas reżyser, jest pragnienie życia w dobrobycie na miarę bohaterów filmów made in USA. Z lekką autoironią, ale bez szyderstwa, z sentymentem, ale pozbawionym patosu wizualizuje on sny sponsorowane w dużej mierze przez zachodnią popkulturę, sprytnie posługując się w tym celu szeregiem filmowych cytatów i klisz, błyskawicznie wyłapywanych przez kinomanów. Choć jednak Piotr Głowacki, znakomity odtwórca roli Rudego, twierdzi, że „rzeczy, które się składają na ten obraz, nie są wzięte z polskiego kiczu, ale z amerykańskiego świata, który był nam prezentowany jako mainstream”, liderzy grup disco polo w wywiadach udzielanych przy okazji premiery filmu przyznają, że przedstawione w nim realia nie są wcale tak odległe od tego, co miało i ma miejsce naprawdę. Kolorowe stroje bohaterów, inspirowane między innymi serialem „Policjanci z Miami”, uznają oni za historycznie adekwatne, co można też sprawdzić na zdjęciach i w teledyskach (zresztą w błyszczących, brokatowych marynarkach niektórzy występują jeszcze i dziś). Podobnie jest z pozornie przerysowaną produkcją kaset na masową skalę czy wesołymi miasteczkami. Okazuje się, że nawet scena, w której główny bohater przylatuje na koncert helikopterem, została zainspirowana autentycznymi praktykami niektórych gwiazd. 

 

Z jednej strony mamy tu więc hiperbole, dzięki którym nagle możemy bez żenady, ale też bez poczucia winy śmiać się z absurdalności discopolowych wymysłów. Z drugiej strony sceny, które wydają się mocno przesadzone, są wyraźnie zanurzone w rzeczywistości od lat kreowanej przez same zespoły w teledyskach. Można zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko kicz jest w nich elementem niezamierzonym. Śmieszność wielu dawnych klipów disco polo, spowodowana jest też zdumiewającymi dziś, groteskowymi wręcz zabiegami, traktowanymi przez twórców bardziej serio niż z przymrużeniem oka, jako sposób na uatrakcyjnienie przedsięwzięcia i wyróżnienie się na tle konkurencji. Pojawiające się nagminnie w tych nagraniach jachty, eleganckie restauracje, wystawne hotele i drogie samochody (a także wszystko to, co miało te symbole luksusu lepiej lub słabiej udawać) to wyraz marzeń o lepszym, bogatszym życiu, którego wizja rozpościerała się przed mieszkańcami kraju po transformacji i które faktycznie stawało się udziałem niektórych jednostek.

 

Druga strona medalu to przedziwne przebieranki i najzupełniej umowne scenografie. Jeśli ktoś poczuł się zaskoczony, gdy bohaterowie filmu jechali przez pustynię na koniach, wcześniej ukazanych w galopie z lotu ptaka, odsyłam do teledysku Akcentu „Siwy koniu”, w którym słynnemu wokaliście brakuje tylko kowbojskiego kapelusza. Jeśli więzienne kajdany i kula u nogi Jerzego Urbana bawią, przywołując skojarzenie z amerykańskimi produkcjami, proszę obejrzeć „Gdzie moja wolność” zespołu Boys. Jeśli zaś  chodzi o karykaturalność czy brak sensu niektórych posunięć, mało który klip ma tak trudny do odgadnięcia zamysł jak „Zabrałaś mi lato” grupy Classic, w którym wokalista, śpiewając o jeżdżeniu syrenką i zamiarze kupienia fiata, skacze w stroju tajemniczego człowieka lasu. Bochniak rewelacyjnie bawi się więc nie tylko amerykańskim snem Polaków sprzed dwóch dekad, ale też konwencją samego disco polo. Bierze też wszystko w dodatkowy nawias, cytując nie tylko teksty gwiazd gatunku, ale też refren najsłynniejszej grupy go parodiującej, czyli Figo Fagot („Boże, Boże, Bożenko”), pokazując jednocześnie, jak płynna może być granica między tym, co nas uwiera, tym, co nam się podoba naprawdę i tym, co tylko ironicznie.

 

Niewątpliwym atutem filmu są aktorzy, grający wyraziste, targane różnymi namiętnościami  postacie. Fenomenalny Dawid Ogrodnik do złudzenia przypomina Zenka Martyniuka zarówno dzięki charakteryzacji, jak i precyzyjnie odtwarzanym scenicznym ruchom oraz modulacji głosu podczas śpiewania utworów różnych wykonawców. Joanna Kulig w roli przebojowej Gensoniny, niezawodny Tomasz Kot, z obowiązkowym dla Typowego Polaka wąsem i szabelkami w zanadrzu, a także aktorzy drugoplanowi, jak Janusz Chabior, Mariusz Drężek i Iwona Bielska, doskonale wpasowują się w proponowaną nam konwencję. Warto zwrócić też uwagę na świetną realizację filmu – zdjęcia, montaż i dźwięk, dzięki którym nawet antyfani muzyki chodnikowej, jak dawniej określano disco polo, nie powinni się za bardzo męczyć. 

 

„Disco polo” to dobre kino rozrywkowe, pozwalające widzom śmiać się z samych siebie, przeglądać się w stosunkowo łagodnym lustrze własnych stereotypów, marzeń o sukcesie, a także krytykanctwa. Przejaskrawiona wizja złotej ery pierwszej fali disco polo jest rozwiązaniem oryginalnym i chyba ciekawszym niż próba naśladowania czy kontynuowania wykorzystanych jak dotąd form, takich jak realistyczne ujęcie w „Kochaj i rób, co chcesz” – które obecnie może spełniać rolę mikrodokumentu epoki – czy jak gorzka parodia bliskich disco polo klimatów w „Weselu” Smarzowskiego. To, co coraz rzadziej, co prawda, ale wciąż jednak powszechnie wywołuje poczucie obciachu, zostało tu przetransponowane na zabawną, estetycznie podkręconą bajkę w stylu vintage.