Każda rzecz jest na sprzedaż, przed wszystkim dobra tragedia ludzka. Jeśli jesteś wystarczająco szybki, zgarniasz materiał z miejsca wypadku przed przyjazdem policji i bardziej profesjonalną ekipą dziennikarskich hien. Jeśli się spóźnisz nie masz nic, zmarnowałeś tylko benzynę na dojazd. W tym wyścigu nie liczy się drugie miejsce, ani skrupuły. Wygrasz o ile będziesz miał lepszy materiał, a lepszy materiał to więcej krwi.
Główny bohater Wolnego Strzelca debiutu Dana Gillroya, Lou (grany przez Jake’a Gyllenhaala), mimo zatłuszczonych włosów i mało medialnej twarzy na pewno znalazłby zatrudnienie w „Fakcie”. Chociaż z pozoru nie przystaje do roli dziennikarskiej hieny szybko odnajduje się w roli tytułowego wolnego strzelca, polującego na nocne sensacje Los Angeles. „Szybko się uczę”, powtarza swoim potencjalnym pracodawcą, racząc ich frazami, które każdy szef musiał słyszeć na niejednej rozmowie rekrutacyjnej.
Lou to szarak, bezrobotny człowiek jakich wielu, desperat, w znacznej mierze wyprany z uczuć, człowiek nieliczący się tak naprawdę z nikim i niczym… w innym filmie w ten sposób opisalibyśmy pewnie psychopatycznego mordercę, a nie lekko oderwanego od rzeczywistości kamerzystę, z biznesową żyłką, który nie boi się zapuszczać na połowy sensacji. Film rozkręca się, kiedy Lou do swojej „firmy” filmowej przyjmuje na staż Ricka (Riz Ahmed).
Ich relacja to miniaturowy model kapitalistycznego wyzysku. Lou znęca się nad Rickiem psychicznie, co jakiś czas serwując motywacyjne brednie pochodzące rodem z korpomowy. To głównie dzięki sloganowym wypowiedziom Lou film awansuje ponad prostą opowieść o złych mediach, stając się niepostrzeżenie smutnym, doprawionym gorzką ironią komentarzem do współczesnych relacji pracowniczych, przypominających heglowską dialektykę Pana i Niewolnika. Lou, nader szybko zapomina o swojej niedawnej sytuacji i staje się równie bezwzględny co (nie)ludzki system, w którego trybach sam się znalazł. Wieże telewizyjne wznoszące się nad miastem i szum pomieszanych głosów spikerów to niejako symbole komunikacyjnej agonii, w której język w znacznej mierze ogranicza się wyłącznie do nic nieznaczących haseł – refrenów finansowego kryzysu.
Muzyka nie jest najmocniejszą stroną produkcji, ale też nie kaleczy uszu, daleko jej jednak do ścieżki dźwiękowej z Drive, z którym to film (nieco na wyrost) bywa niekiedy porównywany. Fabuła rozwija się dosyć nieśpiesznie, a powtarzalność nocnej scenerii może chwilami lekko irytować, jakkolwiek nadają one filmowi większego realizmu. Nieco płaskie, drugoplanowe postacie uwydatniają postać Lou, miejscami jednak aż prosiłyby się one o bardziej złożone motywacje od zwyczajnej żądzy zysku. Nina Romina (Rene Russo), jako alfa i omega podrzędnej telewizyjnej stacji przekonuje, ale od pierwszych chwil filmu jest w cieniu Lou, który kradnie uwagę widza głównie za sprawą swojego charakterystycznego wyglądu.
Wolny Strzelec wypada ponad przeciętnie na tle innych dramatów z nowymi mediami w tle, zapada w pamięć w przeciwieństwie do dziennikarskiej papki. Do miana dzieła wybitnego brakuje tu jednak większego wyczucia dramaturgii i innego rozłożenia jej w czasie. Film Dana Gillroya dobrą konstrukcje zawdzięcza głównie podążaniu znanymi filmowymi szlakami, i choć miejscami odrobinę zbacza on z toru przewidywań, to jednak w głównym wątku wciąż podąża znanym szlakiem rewersu American Dream.