Nieprzenikniona istota dźwięku. 3. Avant Art Film

Aleksandra Idczak
Aleksandra Idczak
Kategoria kino · 21 października 2014

Tegoroczną, trzecią już edycję przeglądu filmów o muzyce, towarzyszącą festiwalowi Avant Art, niełatwo poddać jednoznacznej ocenie.

Z jednej strony wrocławski cykl pokazów filmowych na rodzimej mapie festiwalowej jest jedną z nielicznych okazji do obejrzenia interesujących dokumentów muzycznych z ostatnich lat. Jednocześnie jednak rozciągnięty na przestrzeni aż 11 dni, oferujący zaledwie jeden film dziennie, pozostaje skierowany raczej do widza zainteresowanego wybraną projekcją, niż uczestniczeniem w całości wydarzenia. Przegląd organizowany we współpracy z dużymi festiwalami filmów muzycznych z Barcelony i Lozanny jest raczej ich bardzo skromnym odpryskiem, niefunkcjonującym samodzielnie poza festiwalem Avant Art, a i związek z nim wydaje się być niestety pretekstowy. O ile przy wcześniejszych edycjach program wchodził w dialog z prezentowanymi wydarzeniami muzycznymi, o tyle teraz kryterium doboru filmów wydaje się być niestety dość przypadkowe.

 

Trudno właściwie zakwalifikować przegląd nie jest wydarzeniem współgrającym z resztą programu festiwalu (z wyjątkiem koncertu Peaches), lub zależności te nie zostały w pełni zaakcentowane. Jednocześnie Avant Art Film nie stanowi autonomicznej całości. Być może pokazy są po prostu wizualnym uzupełnieniem, jednym z licznych wydarzeń, składających się na całość AAF. Pozostaje tylko żałować, że nie wykorzystano w pełni możliwości, jakie stwarza organizacja takiego przeglądu. Odważniejszy dobór filmów, nie tylko z ostatnich lat, wybranych według pewnego klucza, lub umiejscowienie ich we wspólnym kontekście całego festiwalu, z pewnością pozostawiałby widzów w lepszym samopoczuciu, niż namiastka pełnowymiarowego festiwalu filmów o muzyce, która nie broni się przed zarzutem całkowitej bezwładności.

Nieprzenikniona istota dźwięku

 

Przegląd otworzył I Dream Of Wires (Robert Fantinatto, Jason Amm, 2013) interesujący obraz, który w formie tradycyjnego filmu dokumentalnego opowiada historię syntezatora modularnego i obsesji ludzi, którzy całkowicie zatracili się w nieskończonych możliwościach wydobywania dźwięków przy pomocy tego analogowego urządzenia (m.in. Trent Reznor, Carl Craig czy John Foxx). Film ukazuje syntezator jako mroczny przedmiot pożądania, fetyszyzowany powolnymi najazdami kamery i  licznymi zbliżeniami na detal. Ujęcia, na których pokazane są całe pokoje zastawione masywnymi „szafami”, połączonymi plątaniną kabli, stwarzają w widzu wrażenie analogiczne do pierwszego kontaktu człekokształtnych z Monolitem z Odysei kosmicznej Kubricka. Mamy do czynienia z nieprzeniknioną istotą dźwięku, którą podkreślają zresztą wielokrotnie sami muzycy, wspominając o przypadkowości uzyskiwanych za pomocą syntezatorów dźwięków. Film nie zaskakuje formalnie, ale też nie to jest jego celem. Zdaje relację z pewnego fenomenu kulturowego i opowiada historię tego, jak możliwość wydobywania „dziwnych dźwięków” z czasem ewoluowała wraz z postępem technologicznymi. Robi to w sposób rzeczowy, niemal „instruktażowy”. Otwierając filmowy przegląd AAF, stanowił zatem ciekawe zaproszenie za kulisy muzyki elektronicznej.

 

Na tle wszystkich projekcji nie najgorzej wypadł również pokazany kolejnego dnia film o Johnie Cage’u How To Get Out Of The Cage (Frank Scheffer, 2012). Choć obraz jest wzniesionym wśród czołobitnych ukłonów piedestałem dla twórczości Cage’a, a jego twórcy raczej nie przyszło do głowy ukazanie innej zależności między sobą a muzykiem, niż relacja „mistrza i jego wyznawcy” (paradoksalnie, o żadnym „wydostaniu się” z pułapki cageizmu nie może być mowy). Dokument napuchnięty od nadmiaru błyskotliwych aforyzmów, każdym ujęciem kamery petryfikuje obraz „mistrza”, ze stoperem w ręku wygłaszającego deklaracje na temat sztuki, filozofii i literatury, i tylko pozostający w kadrze uśmiech, upodobniający Cage’a do kota z Cheshire, pozwala podejrzewać, że być może miał on do własnych słów dystans większy niż autor tego filmu.

 

Duże nadzieje pokładać można też było w dokumencie Zuzanny Solakiewicz 15 stron świata (2014), choć już niektóre wypowiedzi reżyserki studziły ten entuzjazm (jak chociażby egzaltowana relacja o tym, „jak Eugeniusz Rudnik komplementował jej głos”, zdana na antenie Polskiego Radia). Film Solakiewicz sytuuje się na innym biegunie niż dokument Scheffera. To obraz wydumany w formie, wykorzystujący nie tylko Rudnika, ale i jego muzykę, którzy stają się jedynie pretekstem dla artystycznego wykwitu reżyserki. Pomysł z ukazaniem za pomocą obrazu filmowego „widzenia” muzyki nie jest zły, gdyby nie pozostawiał odbiorcy z poczuciem nadużycia etyki dokumentalisty. „Widzenie” Solakiewicz (bo nie Rudnika) jest pretensjonalne, a przy tym dość monotonne, wykorzystujące przykurzone innowacje formalne. Nie wiem, czy Eugeniusz Rudnik, tworząc swoje utwory, widział przed oczami ubraną w połyskującą, celofanową taśmę tancerkę, wijącą się na podłodze w „egzotycznej” choreografii; jeśli tak, to lepiej, że pracował z taśmą magnetofonową, a nie filmową. Sporadyczne dialogi, wymienione między autorką a kompozytorem, zarejestrowane w filmie, obnażają wzajemne niezrozumienie, mówienie innymi językami, dotykanie odmiennych poziomów wrażliwości artystycznej. Choć film wpisuje się w falę ponownego odkrywania twórczości Rudnika, to raczej nie przysłuży się wizerunkowi polskiego eksperymentatora (mimo nagrody w Locarno). 15 stron świata tworzy obraz serdecznego i nieco ekscentrycznego staruszka, którego nie sposób nie polubić, ale żeby zrozumieć istotę jego sztuki lepiej po prostu na własną rękę posłuchać muzyki, niż kierować się w stronę filmu Solakiewicz.

Genderowo

 

Od soboty (11 X) dyrekcja artystyczna festiwalu postanowiła zaserwować nam cykl dokumentów biograficznych. W tej poetyce możemy umieścić zarówno The Punk Singer (2013) S. Anderson, A Band Called Death (2012) J. Howletta i M. Covino, The Ballad of Genesis and Lady Jaye (2011) M. Losier oraz The Death and Resurrection Show by Killing Joke (2014) S. Pettigrew. Ten pierwszy opowiada historię Kathleen Hanna, wokalistki zespołów Bikini Kill oraz Le Tigre, ikony ruchu feministycznego, ale robi to w sposób tak schematyczny i sztampowy, że odbiera artystce całą jej wyjątkowość. Można odnieść wrażenie, że ważniejsze od całej kariery muzycznej i działań w przestrzeni społecznej jest jej zmaganie się z ciężką chorobą (zaawansowaną boreliozą). Sprawia to, że film bardziej zainteresuje tych, którzy chcą przekonać się, czym grozi bliskie spotkanie z kleszczem, niż entuzjastów kontrkultury. Kolejnym punkowym akcentem było dzieło Howletta i Covino, którzy korzeni tej muzyki szukali w latach 70. w Detroit. Troje afroamerykańskich nastolatków założyło wtedy – zupełnie offowy jak na tamte czasy i niestety długo niezrozumiany – zespół Death. I znowu: potencjał filmu wyczerpał się na biograficznych opowieściach o trudach życia (roli rodziny, relacjach z Bogiem, nieprzystosowaniu i konflikcie ze światem), nie wzbijając się ponad sztampową opowieść o zapomnianym zespole, który pokolenie wnuków odkurza z szafy w poszukiwaniu swoich korzeni. Dodajmy, że pokaz został przerwany ze względu na awarię projektora i nie został już przez organizatorów powtórzony, więc może końcowe fragmenty podnosiły wartość filmu, ale jest to raczej wątpliwe.

 

Z 2011 roku przybył do nas „genderowy” obraz o sile miłości dwojga performerów: Genesis Breyer P-Orridge’a (Throbbing Gristle, Psychic TV) oraz jego współpracowniczki i partnerki Lady Jaye. Propozycja Losier nawet nie udaje, że jest filmem o muzyce i wprost informuje nas, że interesuje ją głównie relacja między bohaterami (wygrywana wraz z postępami ich artystycznego projektu „Pandrogyne”). Projekt – owszem, ciekawy, ale film o nim już mniej. Przed schematem biografizmu nie broni się niestety również pokazywany w Polsce po raz pierwszy dokument o zespole Killing Joke – nieco przydługi (149 minut!) i monotonny obraz, pozostający gratką jedynie dla zagorzałych fanów.

 

Nieco inaczej wygląda sprawa z Death Metal Angola, który próbuje połączyć egzotyczny kontekst społeczny (bieda i długotrwały konflikt zbrojny w Angoli) z narodzinami muzyki death metalowej. Bohater zbiorowy (sierociniec i walcząca o niego opiekunka, która współorganizuje pierwszy rockowy festiwal w kraju) zbyt często wypiera z pierwszego planu same zespoły i ich muzykę. Niełatwo ocenić ten film głównie ze względu na zawarty w nim „szantaż emocjonalny”. Wszak temat jest tak ważny, a efekt wyczerpanego wojną, biednego społeczeństwa, które w ostrym, rockowym graniu odnajduje antidotum na wypaczoną codzienność, tak porażający, że właściwie nie sposób powiedzieć tu złego słowa. Ale mimo wszystko obraz pozostaje dosyć sztampowy i poza ciekawym, dokumentalnym tematem, niewiele ma do zaoferowania. 

 

Pozytywnym wyjątkiem, wyłamującym się ze schematu dokumentu biograficznego, jest projekt Peaches Does Herself (2012), w którym kanadyjska artystka sceny elektro tworzy prowokacyjną quasi-biografię, świadomie wykorzystując formę kampowego musicalu. Widzowie filmu zaraz po zakończeniu projekcji mogli uczestniczyć w koncercie Peaches w klubie Eter (choć bardzo możliwe, że część z nich korzystała już z tego podwójnego pakietu przed rokiem, podczas 13. edycji T-Mobile Nowe Horyzonty), a następnego dnia wziąć udział w Marszu Równości, do którego charyzmatyczna performerka, często poruszająca w swoich tekstach kwestię tożsamości płciowej, również dołączyła. Krytycy nazwali Peaches Does HerselfPiną dla środowiska seksualnie wyzwolonego i queerowego”, co tylko podkreśla znaczenie tej propozycji, tak na płaszczyźnie artystycznej, jak i kulturowej. Przez osiemdziesiąt minut film nie traci tempa i wręcz rozsadza go energia, bijąca od niepokornej, śmiało przekraczającej obyczajowe i artystyczne granice piosenkarki. Na uwagę zasługuje choćby końcowa wolta: artystka „ucieka” z teatru, w którym dotąd odgrywała przed nami swoje seksualne metamorfozy, a kamera towarzyszy jej rajdom po ulicy, przy okazji nagrywając zdziwionych przechodniów. Peaches nie tylko problematyzuje granice własnej seksualności, ale zdobywa się również na zakwestionowanie samego medium, o czym niestety zapomniała reszta reżyserów.

 

Nie wypada nie wspomnieć, że zwieńczeniem przeglądu Avant Art Film był pokaz filmu Björk: Biophillia Live (2014), spektakularny zapis koncertu islandzkiej artystki, zarejestrowany przez Nicka Fentona i Petera Stricklanda, ekspertów w dziedzinie dokumentacji występów muzycznych. Niestety wydarzenie to z nieujawnionych przez organizatorów powodów pozostało poza zasięgiem akredytacji prasowej.

Większej odwagi

 

Filmy wybrane na tegoroczny przegląd często rozczarowują pod względem formy – są to paradoksalnie głównie bardzo tradycyjnie dokumenty biograficzne, skrojone według jednego wzorca, pasującego raczej do wieczornego pasma „Okruchów życia” niż do prezentacji niepokornej historii ikon sceny undergroundowej czy niezwykłych zjawisk muzycznych. Kwestie formalne schodzą na drugi, a nawet trzeci plan, o ile w ogóle stanowią przedmiot refleksji twórców. Sprawy nie ratuje nawet wprowadzenie animowanych wstawek do dokumentu o Wesleyu Willisie, bo jest to zabieg przez kino do cna zużyty. Najważniejsze pozostaje opowiedzenie emocjonalnej historii. Tło społeczno-obyczajowe, choć niewątpliwie istotne, wygłusza pozostający w niedopowiedzeniu wątek muzyczny i wskrzesza zmory kina dokumentalnego: monotonną narrację „gadających głów”, uprzejmą, beznamiętną obiektywność, dominujący, przewidywalny koncept, wykluczający jakąkolwiek improwizację. Niestety bardzo często obraz grzęźnie też w emocjonalnej mieliźnie.

 

Muzyka w niektórych filmach, pokazanych podczas przeglądu, nie jest nawet ich głównym tematem, w przeciwieństwie do opowieści o „romansie wszechczasów” (The Ballad of...) czy przeciwnościach przed którymi broni się sierociniec w Angoli (Death Metal...). Echo tak wybornego hasła, jak: „Wrocław stolicą awangardy”, towarzyszącego AAF, sprawia, że bliźniacze, łzawe historie wysterylizowanych gwiazd kontrkultury wywołują niemałe rozdrażnienie. To, czego życzyć można w przyszłym roku przeglądowi filmowemu, to ściślejszy związek z wydarzeniami muzycznymi oraz większa odwaga w doborze filmów, skierowanych przecież głównie do niemałej wrocławskiej widowni, obytej z nowohoryzontowymi propozycjami.