15 listopada Polska Światłoczuła znowu rusza w trasę. Tym razem odwiedzi sześć województw południowej części kraju z najnowszym filmem Pawła Pawlikowskiego „Ida”. Film od swojej wrześniowej premiery zdążył zdobyć uznanie nie tylko w Polsce ale również na świecie. "Ida" otrzymała osiem nagród na tegorocznym Festiwalu w Gdyni, w tym główną -"Złote Lwy". Wśród międzynarodowych festiwali wyróżniona została w Toronto Nagrodą Dziennikarzy, Grand Prix w Londynie, a także Nagrodę Jury Ekumenicznego oraz Grand Prix na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Ważny, piękny film o polskich powojennych „demonach”, o szukaniu własnej tożsamości.
Projekcjom towarzyszyć będą spotkania z wyjątkowymi twórcami: Jarosław Kamiński – montażysta, Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński – autorzy scenografii, za którą zostali nagrodzeni również w Gdyni oraz Agata Kulesza – wybitna aktorka, która gra jedną z głównych ról.
Widzowie małych miejscowości, gdzie nie ma kina, będą mieli okazję zobaczyć dobre, polskie kino i porozmawiać z twórcami osobiście. Polska Światłoczuła pojawi się w różnych zakątkach kraju:
Spotkania z Jarosławem Kamińskim – montażystą:
15 XI Zabłocie, g. 18:00 (Świetlica w Zabłociu)
16 XI Dołhobyczów, g. 18:00 (Gminny Ośrodek Kultury, ul. Spółdzielcza 8)
17 XI Sanok, g. 17:30 (BWA - Galeria Sanocka)
18 XI Miasteczko Śląskie, g. 18:00 (Miejski Ośrodek Kultury)
Spotkania z Katarzyną Sobańską i Marcelem Sławińskim – autorami scenografii:
19 XI Chybie, g. 17:30 (Gminny Ośrodek Kultury, ul. Cieszyńska 2)
20 XI Jaworzno, g. 18:00 (Wspólnota Betlejem)
Spotkania z Agatą Kuleszą – odtwórczynią głównej roli:
21 XI Wschowa, g. 18:30 (Centrum Kultury i Rekreacji)
22 XI Żnin, g. 18:00 ("Trójka" -Zespół Szkół Społecznych)
23 XI Drobin, g. 17:30 (Urząd Miasta i Gminy Drobin)
„Ida”
Roberto Toscano, włoski pisarz i dyplomata, zwykł mawiać, że tożsamość jest czymś, czego nigdy nie uchwycimy na fotografii, jedynie film jest w stanie to zrobić. Codziennie coś nas tworzy, codziennie podlegamy zmianom, jesteśmy w nieustannej podróży. „Ida" Pawła Pawlikowskiego zabiera nas w taką właśnie podróż.
Ida to piękna, młoda dziewczyna. Ma ciemne oczy i dołeczek na brodzie. Jest w klasztorze, niedługo składa śluby. Siostra przełożona czuje, że tuż przed tak ważnym wydarzeniem, dziewczyna powinna jednak poznać jedyną żyjącą jej krewną – ciotkę Wandę, siostrę jej matki, o której istnieniu Ida nie miała pojęcia. I tak zaczyna się ta podróż, bo film Pawła Pawlikowskiego jest podróżą, ani na chwilę nie spoczniemy.
Chropowate, czarno-białe, a nieraz szaro-bure zdjęcia Łukasza Żala wydobywają to, co najistotniejsze. Pod względem fabularnym niewiele się dzieje; pozornie, bo są to wydarzenia podskórne, zmagania wewnętrzne bohaterów. Wystarczy klika spojrzeń, gestów i czujemy napięcie. Kolorowe zdjęcia mogłyby rozproszyć
tę delikatną konstrukcję – choć wcale nie kruchą. Paweł Pawlikowski stworzył wraz z angielską dramatopisarką Rebeccą Lenkiewicz bardzo mocny scenariusz, w którym nie pada ani jedno fałszywe słowo. W ogóle słów jest niewiele. Aktorzy (świetnie dobrani!) opowiadają swoje historie przeważnie w milczeniu, wypełniają kadr swoją postacią: lekki półuśmiech zdradza dystans, ironię, ból.
Jest to podróż przez Polskę lat sześćdziesiątych, ale przede wszystkim jest to podróż w głąb siebie.
Ida szuka siebie, zastanawia się, kim tak naprawdę jest i co przesądza o jej tożsamości. Nic dziwnego, że film Pawła Pawlikowskiego, objeżdżając światowe festiwale, jest tak wysoko oceniany i, przede wszystkim, przyjmowany ze zrozumieniem. Mimo, iż akcja osadzona została w konkretnym czasie i miejscu, a główna bohaterka stoi na rozdrożu dwóch określonych dróg, mocno się z nią identyfikujemy. Obie wojny diametralnie zmieniły świat, nawet stare drzewa musiały nauczyć się rosnąć w nowym miejscu, określać siebie na nowo.
Film zamyka klamra, ale wcale nie jest to oczywiste zamknięcie. Tożsamość bowiem jest jak podróż, która nigdy się nie kończy.
Agata Kulesza
Agata Kulesza zagrała ostatnio kilka mocnych, wyrazistych ról. W swoim aktorskim życiu, aktor czeka na rolę, w której się „objawi", pokaże swoje umiejętności. W przypadku Agaty Kuleszy można powiedzieć, że stało się tak dzięki roli Róży w filmie Wojciecha Smarzowskiego i teraz dzięki roli Wandy w filmie Pawła Pawlikowskiego.
Dzieli te filmy zaledwie parę lat, więc obie te role stoją koło siebie żywo w pamięci. Jedna aktorka wcieliła się w dwie zupełnie różne postaci w tak krótkim czasie.
Agata Kulesza przygotowuje się do roli bardzo sumiennie. Zanurza się w świat postaci do tego stopnia, że zaczyna nią żyć. Przychodzi moment, że będąc na planie zaczyna czuć i reagować, jak grana postać. Pozwala, by prowadziło ją ciało. Jej reakcje są nieraz spontaniczne, wręcz organiczne. Tym się rządzi wielkie aktorstwo. W „Idzie" kamera często pokazuje tylko fragment rzeczywistości. Widzimy jedynie małą twarz i kawał nieba. Aktor musi potrafić „złapać" kamerę. I tutaj właśnie „objawia się" talent Agaty Kuleszy. Wystarczy jej mrugnięcie oka albo uniesiony kąt ust, byśmy wiedzieli, co dzieje się w jej wnętrzu.
To, co na pewno łączy obie te role jest szczególny rodzaj siły. Obie kobiety zdają się być silne. Gdy jednak poznajemy je bliżej, odkrywamy, jak wiele kryją w sobie słabości. Ale przewrotnie, to dzięki nim są silne. Wygrywają swoją wrażliwością. Trudno pokazać słabość na ekranie tak, by nie była płaska, smutna i szarobura. Słabości zarówno Wandy, jak i Róży są prawdziwe, ujmujące. Wystarczy przypomnieć sobie Agatę Kuleszę w roli żony prezydenta w filmie „Miłość" Sławomira Fabickiego. Postać zdawałoby się z góry skazana na naszą nieprzychylność: żona czarnego charakteru. Jednak czujemy, że nie moglibyśmy jej jednoznacznie zaszufladkować. W końcu to żona i matka, chroni swojej rodziny. Mocna drugoplanowa rola; zapada silnie w pamięć.
Bardzo często kojarzymy aktora z jego wyglądem, a właściwie głównie z jego twarzą. To naturalne, szczególnie gdy za źródło tego skojarzenia służy nam film. Ale praca aktora to również, jeśli nie przede wszystkim, głos. Głosu Agaty Kuleszy nie da się zapomnieć. Wsłuchajmy się w czytane przez nią książki, bajki dla dzieci czy słuchowiska. W „Ostatnim domu" autorstwa Henryka Gały słyszymy kobietę silną, inteligentną i elegancką. Tak, sam jej głos sprawia, że uruchamia się nasza wyobraźnia i nie potrzebujemy nic więcej, by tę postać „zobaczyć".
Jarosław Kamiński
Najpierw słychać trąbki, saksofony, ale ekran jest czarny. Potem krótkie, szybkie ujęcia na zbliżeniu: kaseta magnetofonowa, oko, szklanka i wreszcie sięgająca po nią dłoń. Oto zarys głównego bohatera słynnego filmu Boba Fosse'a „All That Jazz”. Mało kto wie, że film ten montował Alan Heim, za co otrzymał w 1979 roku nagrodę Oscara.
To dzięki niemu, Jarosław Kamiński dostrzegł, że montaż wcale nie musi być odtwórczy; jest raczej ważnym etapem tworzenia filmu, narzędziem kreacji. Obok Heima istotną rolę odegra również nauczyciel montażu w czeskiej szkole FAMU Josef Valušjak, którego znamy dobrze z filmów Nowej Fali. To on przekazał Kamińskiemu, na czym polega rytm, tempo, budowanie skojarzeń w filmie.
Jeśli będziemy mieć w pamięci filmy obu tych twórców i przyjrzymy się uważnie pracy Jarosława Kamińskiego, zrozumiemy, skąd wyrósł. Dobry montażysta to jednak osobowość. Wystarczy prześledzić, bardzo bogatą!, filmografię Kamińskiego, by zrozumieć, jak dużo wnosi on sam od siebie. Filmy jego autorstwa opowiadają historię niejednoznacznie.
Weźmy dwa tak różne filmy: „Bocznica” Anny Kazejak oraz „Ida” Pawła Pawlikowskiego. Pierwszy to dokument, drugi to fabuła. Przy filmie dokumentalnym zadanie montażysty przypomina „pracę zagubionego na bezludnej wyspie rozbitka,” – do którego porównuje sam siebie Jarosław Kamiński – „który w gęstym równikowym lesie próbuje zbudować szałas i każdego ranka odkrywa, że roślinność wdarła się nocą z różnych stron i nadal nie wiadomo, czy budowa się powiedzie.” Przy tworzeniu fabuły jest mniej niespodzianek, już sam scenariusz zakłada sekwencję scen, ale już sama pogoda może nas zaskoczyć. Montażysta nieraz układa film od nowa. Dostaje stos małych kawałeczków, z których musi zbudować jedną, dobrze wyglądającą, całość.
Oba przywołane filmy mają cechę wspólną. Czuć rękę jednej osoby. Sceny utkane są z nieoczywistych kadrów. Świat ukazuje nam się powoli, fragmentami. Bohatera poznajemy przez jego otoczenie, kawałek ubioru, oko. Montaż Jarosława Kamińskiego to nie linearnie ułożone jeden po drugim obrazki ciągu przyczynowo-skutkowego. To raczej elementy układanki. Powoli układa przed nami całość, ale jak to z układanką bywa: najpierw kawałek nieba, potem jakiś but. Aż w końcu, powoli, odsłania się całość.
A teraz posłuchajmy, jak to razem brzmi. Filmy Kamińskiego płyną. Jest wyczulony na rytm. „Ida” ma chwile przyspieszenia, jak w jazzie, który słychać nieraz w tle, a czasem zwalnia, jakby kadry wybijały rytm końcowej kantaty Bacha. Zaś w „Ki” tempo przyspiesza za sprawą awangardowej muzyki Borysa Janczarskiego. Taka jest i sama Ki, główna bohaterka, niestabilna, energiczna. Każdy element milieu odsłania nam postać, którą opisuje, montaż okazuje się jednym z jego elementów.
„Interesuje mnie opowiadanie nieoczywiste, w którym widz może sam filmową materię interpretować. Najlepiej, jeśli bohater jest niejednoznaczny, utkany ze sprzeczności i tajemnic. To samo odnosi się do konstrukcji sceny – chciałbym, aby jak najwięcej widz odkrył sam albo czegoś się zaczął domyślać w niepewności.” – Zdradza tajniki swojej pracy Jarosław Kamiński. I tak rzeczywiście jest, bo ta układanka wcale nie jest tak do końca wypełniona. Nie wszystkie elementy, które przyjechały do montażowni, zostały wykorzystane. Puste pola możemy wypełnić sami.
Podczas odbioru nagrody na Gdynia Film Festival w 2011 r. (foto: Maciej Warowny, źródło: trójmiasto.pl)
Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński
„Domek na prerii” widziała większość dzieci. Mało kto jednak wie, że miasteczko, które oglądamy na ekranie, tak realne, było wybudowane specjalnie na potrzeby filmu. Na tym właśnie polega magia kina.
Każde dzieło artystyczne, nawet najbardziej odrealnione, musi być wiarygodne, byśmy w nie uwierzyli. Wszystko w wykreowanym świecie musi być spójne. Inaczej czar pryska. Po projekcjach filmu „W ciemności” Agnieszki Holland, widzowie pochodzący ze Lwowa, ówcześni mieszkańcy, rozpoznawali ulice swojego miasta. Jednak nie powstała tam żadna ze scen. Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński odtworzyli dawny Lwów... Za tę pracę otrzymali Orła (Polską Nagrodę Filmową) oraz nagrodę na festiwalu w Gdyni.
To duet artystów po Akademii Sztuk Pięknych, którzy potrafią właśnie odtwarzać dawne światy bądź tworzyć zupełnie nowe, nawet te najbardziej nierealne. Za swoje scenografie byli niejednokrotnie nagradzani, jak za ostatni film „Ida” Pawła Pawlikowskiego czy „Młyn i krzyż” Lecha Majewskiego.
Sceneria filmu Majewskiego, to nie tylko świat za czasów Pietera Bruegela, to także immanentny świat jednego obrazu. Film powstawał kilka lat. Pamiętajmy, że kamera jest tu nieubłaganym wykrywaczem kłamstw i każde zbliżenie wychwyci wszelkie niedociągnięcia. Mając to na uwadze, tym bardziej będziemy zachwyceni efektem końcowym filmu. Duet scenografów stworzył prawdziwy obraz filmowy. Mamy rzeczywiście nieodparte wrażenie, że wchodzimy w świat obrazu.
Nieraz jednak odtworzenie pozornie bliskiej, znanej nam rzeczywistości, potrafi być ogromnym wyzwaniem. Właśnie przez tą bliskość, widzowie są w stanie sami się odnieść do niej pamięcią. Przy tym często wydaje nam się ona oczywista, bo znana, oswojona. Jednak stworzenie świata, w jakim żył Magik z filmu „Jesteś Bogiem” czy Ida z filmu Pawlikowskiego, wymaga przemyślnej pracy. Każde drzwi, klamka, lampka – wszystkie te przedmioty tworzą rzeczywistość.
Oglądamy „Idę” i ani na chwilę nie wątpimy. Jesteśmy w powojennej Polsce. I to nie tylko zasługa oczywiście świetnych zdjęć, czarno-białej czy wręcz szarawej oprawy, ale dbałość o detal: od opakowań papierosów, butelek wódki, przez afisze sklepów, aż po sam samochód, którym poruszają się główne bohaterki. Odnalezienie odpowiednich plenerów, wnętrz, to długi, żmudny proces.
Można śmiało nazwać ich czarodziejami. Potrafią wykreować różne światy, które oprócz tego że nas zachwycają często swoim pięknem, są też dopracowane, spójne. Allan Starski uważa, że praca scenografa, to nie tylko fach artystyczny, ale również rzemiosło. Duet Sobańska – Sławiński najwyraźniej wzięli sobie tę dewizę do serca.
Teksty: Alicja Rosé