Niezwykła kobieta? „Blue Jasmine” Woody'ego Allena

anonim
Anonimowy użytkownik
Kategoria kino · 27 sierpnia 2013

Najnowszy film Woody'ego Allena „Blue Jasmine” zaskakuje zarówno swoją dramaturgią, jak i problematyką. To prawdziwy dramat, choć niepozbawiony subtelnego humoru.

 

Tytuł filmu można by zmienić na Blues Jasmine, ponieważ ścieżkę dźwiękową wypełniają bluesy z lat 20. i 30., śpiewane w klasycznym stylu, jaki znamy z wykonań chociażby Bessie Smith. Muzyka nadaje filmowi dodatkowy wymiar, pokazując historię bohaterki w szerszym niż współczesny kontekście. Ponadto muzycznym leitmotivem jest słynny standard jazzowy „Blue Moon”, skomponowany przez Richarda Rodgersa, ze słowami Lorenza Harta, w 1933 r., do którego bohaterka obsesyjnie powraca, a który de facto istnieje tylko w jej wyobraźni, nie słyszymy go. W języku angielskim „once in a blue Moon”(„raz na niebieski księżyc”) oznacza coś niezwykle rzadkiego. Przy czym „blue” znaczy nie tylko „niebieski”, ale również „smutny” i Allen tę grę słów także wykorzystuje. Również w odniesieniu do tytułu filmu – Blue Jasmine. Bohaterka bowiem – podobnie jak jej imię – jest jak rzadki okaz: piękna i smutna.

 

Już sama ekspozycja jest bardzo smakowita i w stylu Woody'ego Allena: Jasmine podczas podróży samolotem zalewa swoją sąsiadkę potokami słów, opowiadając o sobie i swoim małżeństwie z bogatym biznesmenem Halem (Alec Baldwin). Ta słucha jej z uśmiechem i zrozumieniem, jakby znały się od lat, po czym kiedy się rozstają, starsza pani powie do swego męża, że nie wie, co to za kobieta i że mówiła coś do siebie. W ostatniej scenie Jasmine siada na ławce obok czytającej gazetę zażywnej kobiety i rzeczywiście mówi wyłącznie do siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie; samotna, pogrążona we własnych myślach i wyobrażeniach, neurotyczna.

 

O ile jednak pierwsza scena jest w gruncie rzeczy zabawna (wszyscy bowiem mamy takie doświadczenia), o tyle ostatnia jest przygnębiająca. Główna bohaterka przyjeżdża do swojej przyrodniej siostry Ginger (Sally Hawkins), ponieważ mąż został aresztowany za nieuczciwe interesy, których ona sama padła ofiarą i teraz próbuje schronić się, aby przemyśleć, co ma dalej robić ze swoim życiem. W miarę jednak jak – w rozwijających się retrospekcjach – poznajemy prawdę o niej i jej relacjach z mężem oraz jego synem, zaczynamy dostrzegać w niej kogoś zupełnie innego. Począwszy od imienia (bohaterka zmieniła Jeanette na Jasmine), poprzez zachowanie i relacje z ludźmi, dostrzegamy mianowicie w jej postaci nieustanną kreację, wystylizowaną pozę: kobiety rozpieszczanej przez bogatego męża-biznesmena, obracającej się w elitarnym towarzystwie, doskonale ubranej, zadbanej, opanowanej.

 

Tymczasem za tą maską skrywa się neurotyczka, alkoholiczka, lekomanka, osoba, która nikogo nie kocha i którą łączą z ludźmi jedynie pozorne relacje. Rzekomo kochający mąż notorycznie ją zdradza, syn bierze narkotyki, aż w końcu cały ten misterny układ sypie się jak domek z kart. Kobieta próbuje odciąć się od swojej przeszłości, ale ta i tak powiela dawne schematy. Nie potrafi funkcjonować inaczej jak tylko jako żona bogatego i ustosunkowanego męża.

 

Siostra Ginger jest jej przeciwieństwem: zanurzona w zwykłym życiu, ciężko pracuje i zazdrości siostrze jej klasy i ambicji bycia kimś. Ostatecznie jednak – w przeciwieństwie do Jasmine – ma prawdziwe życie, dzieci i kochającego (na swój sposób) partnera, nawet jeśli chłopcy są grubi i hałaśliwi, a kochanek prymitywny.

 

Film Allena można interpretować na różne sposoby, co dowodzi, jaki w nim tkwi potencjał. To nie tylko kameralny dramat psychologiczny, którego bohaterką jest tytułowa Jasmine. W tym znaczeniu reżyser pokazuje klęskę pewnego amerykańskiego mitu, którego jest ona uosobieniem. Ta „lepsza córka” swoich przybranych rodziców, „z dobrymi genami”, która całe życie aspiruje do bycia kimś i osiąga sukces, ponosi w istocie klęskę. Okazuje się bowiem, że to tylko blichtr, za którym skrywa się nicość, samotność, uzależnienie od leków i alkoholu. 

 

Jasmine Allena przypomina nieco Blanche DuBois z Tramwaju zwanego pożądaniem Tennesie Williamsa, w reżyserii Elia Kazana, podobnie jak Ginger przypomina Stellę, a Chili  - Kowalskiego. Sądzę, że nie są to przypadkowe nawiązania. Współczesne kino, a filmy Allena w szczególności, świadomie żywią się konwencjami i tematami z przeszłości. Tak jest i w tym przypadku. Ameryka Allena A.D. 2013 niewiele różni się od tamtej z lat 50. ubiegłego wieku.

 

Oglądając najnowszy film Allena zastanawiałam się, czy możliwy jest film Allena bez niego w roli głównej. I doszłam do wniosku, że nie, że w postaci głównej bohaterki zawarł on także pewne elementy własnego życia. Jeśli pamiętamy Allena z filmu „Wild Man Blues” (znowu ten blues!), to taka interpretacja staje się do pewnego stopnia zasadna. Bo Woody Allen naprawdę nazywa się Allan Stewart Konigsberg, bo jest neurotyczny, gadatliwy, bo doświadczył dramatu rozstania z kolejnymi kobietami, w tym – w atmosferze skandalu z Mią Farrow. Mimo sukcesów, ma poczucie, jak bardzo ulotna jest sława i że zawód, który wykonuje, nie ma w sobie solidności zawodu aptekarza lub kogoś podobnego (o czym marzyli dla niego jego rodzice). Postać Jasmine jest dla niego kimś takim jak kreacje Liv Ullman w filmach Ingmara Bergmana – rodzajem maski, za którą skrywa się sam reżyser. Cate Blanchett stworzyła równie bogatą, pełną sprzeczności postać jak jej norweska koleżanka, co podkreślają częste, bliskie plany i długie ujęcia. Jednakże zarówno narracja, jak też współtworząca ją muzyka tworzą opowieść, która mogłaby się przydarzyć tylko w Ameryce Woody'ego Allena.

 

 

 

 

Barbara Lekarczyk-Cisek (recenzja ukazała się pierwotnie na wrocławskim portalu PIK)


OBSADA: Cate Blanchett, Alec Baldwin, Peter Sarsgaard

REŻYSERIA: Woody Allen

SCENARIUSZ: Woody Allen

ZDJĘCIA:  Javier Aguirresarobe

GATUNEK: dramat

PRODUKCJA: USA 2013

DYSTRYBUCJA: KINO ŚWIAT