Salles odczarowuje beat generation, spogląda na amerykańską bohemę krytycznym okiem, wyprowadza widza poza pole oddziaływania tego mitu, który wokół siebie stworzyli i podtrzymywali za sprawą swoich artystycznych dokonań beatnicy.
Prawdę mówiąc, nie wybrałem się do kina po to, aby obejrzeć cycki Kristen Steward, a tym bardziej goły tyłek Garretta Hedlunda. Zarówno jedno, jak i drugie z pewnością znajdzie swoich amatorów, jednak przeglądając poczytniejsze fora o tematyce filmowej, zauważyć można, że to właśnie roznegliżowana gwiazda Zmierzchu stanowić ma dla wielu główną motywację obejrzenia obrazu Waltera Sallesa. Powyższa uwaga nie jest zatem pozbawiona sensu, a w perspektywie sytuacji odbiorczej filmu posiada nader istotną wartość. Poza tym, pisać o czymś trzeba, nawet wtedy, gdy recenzowany tekst, filmowy bądź jakikolwiek inny, wyraźnie do tego zniechęca lub – z braku innej możliwości – stwarza co najwyżej sposobność do prymitywnego wytykania niedomagań tu i ówdzie bądź po prostu miernego poziomu całości. Można wprawdzie spotkać się z pochlebnymi opiniami o zdjęciach, muzyce, aktorstwie na przyzwoitym poziomie, jednak w sytuacji, kiedy zrobienie dobrze skrojonego oraz warsztatowo i estetycznie dopracowanego filmu nie stanowi większego problemu, nawet w przypadku niskobudżetowych produkcji, są to argumenty niewiele znaczące i nie przemawiające zupełnie za W drodze Sallesa. Wracając do punktu wyjścia... Prawdę mówiąc, w ogóle nie wybrałem się do kina. Powodowany jakimś mglistym przeczuciem, że te kilkanaście złotych za bilet wstępu można lepiej zainwestować, obejrzałem średniej jakości kopię w internecie – obejrzałem z pewnego sentymentu do książki Kerouaca oraz czczej ciekawości tego, jak będzie prezentować się celuloidowa wersja kultowej powieści króla beatników.
Pozwolę sobie powrócić raz jeszcze do cycków Kristen Steward. Jak już zostało wspomniane, to istotny element filmu, posiadający dużą siłę oddziaływania, jednak ja chciałbym, żeby posłużył on w niniejszej paplaninie za pewien skrót, odnoszący się do całości utworu. Nie znajdziemy tu bowiem nic ponadto, nic oprócz paru rozbieranych scen, kilku cukierkowych krajobrazów, mętnych dialogów i mdłych spojrzeń bohaterów. Wszystko to w marnym, znoszonym kostiumie epokowej stylizacji. Co jednak wydaje się ważniejsze, film Sallesa pozbawiony został wszystkiego, co stanowi siłę i wartość – jakkolwiek ją rozumieć - powieści Kerouaca. Nie ma tutaj nic z hymnu na cześć męczenników amerykańskiej nocy, z peanu opiewającego wyzwolone życie w drodze. Brak odniesień do spontanicznej bopowej prozodii, narracji naśladującej szaleńcze jazzowe frazowanie. Wprawdzie w finałowych scenach pojawia się specyficzny montaż, który ma odzwierciedlać proces pisania techniką strumienia świadomości, jednak ten anachroniczny zabieg wywołać może jedynie uśmiech politowania. Nie ma tutaj także tego, co najistotniejsze w utworze Kerouaca – doświadczenia drogi. W filmie Sellesa akcenty rozłożone są inaczej, zostały przesunięte w stronę relacji, przyjaźni, poszukiwania sensu życia. Cóż za banalne stwierdzenie! Jednak rzecz ma się tak właśnie i nic na to poradzić nie można, a film równie dobrze i równie nijako prezentowałby się w gronie setek lub tysięcy jemu podobnych produkcji podejmujących podobne tematy.
W tym miejscu można by postawić kropkę i zakończyć ów tekst powyższą, mało odkrywczą pointą. Chciałbym jednak nakreślić tutaj kilka słów refleksji, bowiem po namyśle dochodzę do wniosku, że ów brak, fakt, iż w ekranizacji „W drodze” nie znajdziemy nic oprócz tego, co wyżej wspomniane, jest sprawą znaczącą. Po pierwsze, kilka słów o literackim pierwowzorze. Może się narażę tym stwierdzeniem, ale sądzę, że król jest nagi, że nie ma nic do zaoferowania lub oferuje całkiem niewiele. Nie ukrywam, początkowo sam dałem się nabrać na ten przebłysk geniuszu Kerouaca. Polski przekład w pewnej mierze pozbawia utwór pierwotnej siły oraz wyrazistości i charakteru ukrytych w językowej specyfice. Jednak powieść nadal pozostaje atrakcyjna. To pewien fenomen: napisać książkę o niczym, która ponad językowymi i kulturowymi barierami będzie fascynować kolejne pokolenia odbiorców, pomimo swojej niewątpliwie niewielkiej wartości artystycznej i fabularnej miałkości. Mam wrażenie, że „W drodze” Kerouaca nie może istnieć inaczej jak tylko w postaci tekstu literackiego. Tak powinno pozostać. Być może podobnie sprawę postrzegali ci wszyscy, którzy przed Walterem Sallesem nosili się z zamiarem kinowej adaptacji „On the Road”, przeczuwając afilmowość powieści. Film nadając materialny kształt rzeczywistości utrwalonej w słowie, pozbawia widza w znacznym stopniu wartości i przyjemności, jaką niesie obcowanie z tekstem literackim, jego konkretyzacją, rozczytywaniem. I jeśli szukać jakiegoś waloru tej bezładnej pisaniny Kerouaca, to tkwi on być może właśnie w tym, że uchwycone wycinki życia, niczym wiersze haiku, co chwila rozbrzmiewają sugestywnymi obrazami, które w kinowej wersji jawią się jako płaskie i banalne.
Ważniejsza wydaje mi się jednak inna kwestia. Sądzę bowiem, że Salles niejako odczarowuje beat generation, spogląda na amerykańską bohemę krytycznym okiem, wyprowadza widza poza pole oddziaływania tego mitu, który wokół siebie stworzyli i podtrzymywali za sprawą swoich artystycznych dokonań beatnicy. „Byli nadużywającymi narkotyków seksualnymi drapieżcami i zdziecinniałymi narcyzami, których bezwstyd pomógł przekonać zdezorientowane i łatwowierne społeczeństwo, że ich dzieła były wytworem geniuszu[1] - pisał Roger Kimball w książce „Długi marsz”. „Młodzieńcze pragnienie wyzwolenia z konwencjonalnych zachowań i standardów intelektualnych, polimorficzna seksualność, narcyzm, destrukcyjne zatracanie się w narkotykach, hedonistyczna pogoń za doznaniami, irracjonalizm, naiwny polityczny radykalizm i skierowany przeciwko sobie antyamerykanizm, romantyczne wyniesienie sztuki jako alternatywy dla oświecenia i zwykłej rzeczywistości oraz pseudouduchowienie”[2] stanowiły materię, na której beatnicy chcieli naiwnie zbudować nową wiarę, nową hierarchię wartości. Spojrzenie Waltera Sallesa jest bliskie refleksji, jaką proponuje Roger Kimball. W filmie zaś nie bez powodu tak mocno zaakcentowana zostaje doświadczana zarówno przez Sala Paradise'a jak i Deana Moriarty'ego nieobecność ojców, uosabiających model życia i system wartości odrzucany przez bohemę. Salles wyraźnie wskazuje na to, że owocem owego odrzucenia nie jest wolność, ale pustka, zagubienie i poczucie bezsensu.
Sumując można powiedzieć: dla każdego coś miłego. Bowiem z pewnością znajdzie się nastoletnia publiczność, dla której największą atrakcją będą cycki Kristen Steward, głupawe sceny seksu oraz przemycona do filmu romantyczna aura, jaka otacza ową zbieraninę amerykańskich degeneratów. Innych być może ujmą niespokojne relacje łączące i różniące bohaterów. Jeszcze innych zainteresuje opowieść o poszukiwaniu sensu życia przez głównego bohatera, o jego artystycznej drodze. Może znajdzie się także ktoś, kto podzieli moją uwagę o krytyczny spojrzeniu na beat generation, albo taki, który stwierdzi, że to mocno naciągana teza i że film Sallesa nawet tyle nie oferuje bardziej ambitnemu widzowi. Jeśli jednak coś jest dla każdego, to... jest do niczego, ujmując rzecz łagodnie. Król jest nagi i lepiej omijać go z daleka.
------------------------------------------
[1] R. Kimball: Długi marsz. Jak rewolucja kulturalna z lat 60. zmieniła Amerykę. Elbląg 2008, s. 40.
[2] Ibidem, s. 41, 42, 46, 47.