W warstwie estetycznej film nie budzi wątpliwości – to dzieło ponadprzeciętne. Jednak narracyjnie, a także pod względem oryginalności przesłania rozczarowuje. Pozostawia obojętnym wobec nieobojętnego tematu, a to nie najlepsza rekomendacja.
Wezwanie do uzupełnienia depozytu zabezpieczającego, bo tak przetłumaczyć by należało oryginalny tytuł filmu, który w wersji z polskimi napisami występuje pod tytułem Chciwość to sygnał, że rynek idzie w kierunku odmiennym niż przewidywał spekulant. Grając kwotami wielokrotnie przekraczającymi kapitał własny należy się liczyć z takim rozwojem sytuacji. Można wtedy uzupełnić depozyt, zapobiegając możliwości zamknięcia pozycji spekulacyjnej przez organizatora gry, samemu zamknąć pozycję lub nie robić nic. W zależności od rozwoju wypadków na rynku któraś z tych trzech decyzji okaże się najlepsza. W filmie J. C. Chandora wybrano – choć tytułowy „margin call” należy raczej traktować jak pewną metaforę – aktywne rozwiązanie i zlikwidowano inwestycje. Ponieważ sprzedającym była duża instytucja finansowa, nie pozostało to bez wpływu na rynek – ceny załamały się i rozpoczął się krach. Wydawałoby się, że opowiedzenie na ekranie tak dramatycznych wydarzeń to gwarancja dobrego filmu, zwłaszcza że znani aktorzy dowiedli w przeszłości, że potrafią kreować kluczowe postaci. Trzęsienia ziemi jednak nie było. Pozostała spokojna i niewzruszona. Dlaczego miałoby jednak być inaczej, skoro wszystko potoczyło się banalnie i właściwie w jedyny możliwy sposób?
Początek zapowiadał naprawdę pełną napięcia historię. Pracownik działu ryzyka po 19 latach nie budzącej zastrzeżeń pracy właściwie z minuty na minutę został zwolniony, podobnie zresztą jak niemal połowa personelu („troje na siedmioro”). Oszczędności objęły też natychmiastowe odcięcie od dostępu do danych i wyłączenie telefonu komórkowego. Scena doprowadzenia i powiadomienia o zwolnieniu – w suchy, rzeczowy, spokojny, arcypoprawny sposób była rzeczywiście poruszająca. Stanowiła też nijako kwintesencję tego, jak kapitalistyczne przedsiębiorstwa traktują swoich najbardziej nawet zasłużonych pracowników. Gdy zwalniany analityk (Stanley Tucci) próbował dać do zrozumienia, że chciałby zakończyć rozpoczętą pracę uzyskał tylko odpowiedź, że „doceniamy pana troskę, ale firma rozwiąże to we własnym zakresie”. Jednak na fakt, że dokończenie tej pracy było, jak się okazało, niezwykle istotne, zawiązywał fabułę. Młodszy kolega zwolnionego (Zachary Quinto), który poza godzinami pracy dokończył analizę, doszedł do szokujących wniosków. I tu zaczynają się schody. Dodajmy, że nie takie, po których film się z mozołem pnie na wyżyny, lecz takie, z których się stacza.
Zarzuty można mieć dwojakie: specyficzne dla filmu – do scenariusza, oraz wynikające prawdopodobnie z hollywoodzkiej konwencji – do gry aktorskiej. Fakt, że wyrzuca się pracownika praktycznie z minuty na minutę można jeszcze, przyjmując perspektywę pracodawcy, wyjaśnić tym, że dzieje się tak, by uniknąć skutków jakiejś gniewnej reakcji (na przykład zniszczenia czy kradzieży danych). W tym konkretnym przypadku jednak uznaniowe sześciomiesięczne wypłaty i opcje pracownicze (możliwe do spieniężenia prawa do kupna akcji pracodawcy po atrakcyjnych cenach) stanowiłyby pewne zabezpieczenie. Odcinanie pracownika od aktualnie wykonywanej pracy było więc dosyć nierozsądne. Albo wykonywał zadanie uznawane za marginalne, albo też poszczególne cele (oszczędności, ekspertyzy) są realizowane na tyle niezależnie od siebie, że jedne osiągane są kosztem innych. Tak niepochlebna interpretacja wskazywałaby na przykład kompletnej nieefektywności kapitalizmu. Tymczasem twórcom filmu prawdopodobnie chodziło jednak o ukazanie niemoralności systemu. Udało się to, ale w mało odkrywczy sposób.
Co właściwie odkrył dociekliwy analityk? Początkowo dostajemy tylko informacje, że zmienność (volatility), a więc zakres notowań się ponadnormalnie zwiększyła. Gdyby to miała być tak trudna do odkrycia tajemnica, to świadczyłoby bardzo źle o umiejętnościach setek maklerów. Później, gdy sprawa referowana jest już na posiedzeniu zarządu, okazuje się oto, że chodzi o rozpoczynający się spadek realnej wartości aktywów opartych na kredytach hipotecznych i o to, że wkrótce także rynek może zacząć odpowiednio wyceniać giełdowe formy, w których te aktywa są przedmiotem obrotu. Jest to niespójność, ale dla tak zwanego przeciętnego widza nie jest ona rażąca. W końcu w ogóle nie musi wiedzieć, o co chodzi. Wystarczy, że wie, iż nagle odkryto coś niepokojącego, co skłaniało do wyprzedaży. Niemoralne było oczywiście to, że na skutek tej wyprzedaży na giełdzie rozpocząć się mogła panika, a załamanie to mogli później odczuć „zwykli ludzie”. Tego w filmie już wprawdzie nie ma – kończy się on na zakończonej sukcesem masowej wyprzedaży, ale analogie do września 2008 roku nasuwają się nieodparcie wszystkim, którzy choć trochę śledzili tamte wydarzenia.
Słabość scenariusza przejawia się jednak przede wszystkim w sposobie, w jakim przedstawiane jest funkcjonowanie instytucji finansowych. Skoro jakiś jeden pracownik w parę godzin może uzyskać wiedzę niezbędną do podjęcia kluczowych decyzji, jednocześnie zaś cały dział na przestrzeni tygodni nie jest w stanie tego zrobić, to świadczy o totalnej niekompetencji. Nawet jeśli jednak przyjmiemy, że szefowie wiedzieli, ale nie chcieli uwierzyć lub w drodze różnych racjonalizacji odsuwali myśl o małej wartościowości posiadanych papierów wartościowych, to tym bardziej nieprawdopodobne wydaje się to, że jakieś zgodne z powszechną wiedzą odkrycie w środku nocy postawiło na nogi wszystkich zwierzchników łącznie z tym najważniejszym (Jeremy Irons). Akcja filmu rozgrywa się w dużej części właśnie w nocy, podczas odbywających tam posiedzeń, prywatnych i półprywatnych rozmów, a nawet jazdy samochodem po zwolnionego pracownika. To jest sytuacja tak nieprawdopodobna, że ostateczna konstatacja odnośnie scenariusza wydaje się zbędna. Brzmiałaby ona jednak tak: po co te wszystkie zebrania, pełne sale konferencyjne, skoro i tak decyzja została podjęta jednoosobowo, praktycznie bez żadnych dyskusji czy konsultacji?
Brak oporu ze strony pracowników, poza jednym (Kevin Spacey), którego jednak argumenty finansowe przekonały, świadczy oczywiście o moralnej degrengoladzie zatrudnionych. Jedyne łzy przelane w filmie dotyczyły perspektywy bycia zwolnionym, jedyny zaś szczery smutek – zdychającego, w efekcie zaś zdechłego, psa. Tragedie, indywidualne i zbiorowe, tak długo jak dotyczyły innych ludzi, nie wywoływały żadnych emocji, a co najwyżej poklepanie po ramieniu lub pustą deklarację pomocy. Sposób, w jaki sprzedawane były aktywa znajomym z innych instytucji finansowych, świadczył zaś o totalnym zepsuciu środowiska spekulujących w imieniu potężnego mocodawcy.
Sytuacja, w której ludzie są masowo zwalniani, zaś firma podobno ma stracić raz na zawsze wiarygodność wśród klientów i partnerów, powinna budzić emocje u samych uczestników tych zdarzeń. Zagrożeni utratą pracy, a tym bardziej właśnie tę pracę tracący, powinni się z tego powodu choć trochę denerwować. Zaangażowani od ponad trzydziestu lat w budowanie pomyślności firmy powinni czuć jakiś głęboki dyskomfort z powodu praktycznego zakończenia lub co najmniej poważnego ograniczenia jej działalności. Nic z tego – wszyscy zachowują twarze obojętne, bez większych emocji. Makler, który zarobił w poprzednim roku dwa i pół miliona dolarów żartuje, gdy ze szczegółami opowiada kolegom, na co roztrwonił niemal całą tę sumę. Wszyscy zachowują też rzadko już dziś spotykaną umiejętność dokonywania szybkich obliczeń w pamięci. Przypominają w ten sposób bardziej maszyny niż ludzi. Stają się kompletnie oderwani od realiów, w których ekstremalne sytuacje wywołują przecież, jeśli nie ekstremalne, to chociaż silne reakcje. Może takie było zamierzenie reżysera – system odczłowiecza, jednak bardziej prawdopodobne wydaje się, że hollywoodcy aktorzy po prostu zagrali tak jak zawsze. Oglądając ten film można mieć wrażenie, że mamy do czynienia z psychopatami, a nie z normalnymi ludźmi, ale taka jest sztampa, pewien standard gry aktorskiej, w której aktorzy mają eksponować swoją przystojność, zaś aktorki urodę i seksapil, jedni i drugie zaś w żadnym przypadku nie wrażliwość. W ramach tych samych reguł wszyscy też po przepracowanym dniu i pod koniec nie przespanej nocy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli od wizażystki, fryzjera, krawca, no i oczywiście w przedziwny sposób nie doświadczyli deficytu snu.
Największym niedostatkiem Margin call nie jest jednak ani mało wiarygodny scenariusz, ani aktorstwo, ani nawet płytkość antysystemowego przesłania. Ten film jest po prostu pozbawiony napięcia. Niemal od początku wiadomo, co się stanie, dzieje się to w końcu bez problemów i pod koniec można mieć przekonanie, że nic się właściwie nie stało. Najbardziej poruszająca była śmierć psa. Przyjemnie było popatrzeć na wybitnych aktorów. Oprócz tych wymienionych całkiem dobrze pokazała się też Demi Moore. Pięknie, z dużą dbałością zrobione zostały też zdjęcia. W warstwie estetycznej film nie budzi wątpliwości – to dzieło ponadprzeciętne. Jednak narracyjnie, a także pod względem oryginalności przesłania rozczarowuje. Pozostawia
obojętnym wobec nieobojętnego tematu, a to nie najlepsza rekomendacja.
Jarosław Klebaniuk
Margin call. Scenariusz i reżyseria: J. C. Chandor.
Premiera: 25 stycznia 2011.