127 godzin

kresowiak
kresowiak
Kategoria kino · 1 marca 2011

Reżyserowi udało się wciągnąć do filmu pewien rodzaj klaustrofobii, uświadamiając odbiorcom, że nie dotyczy ona jedynie niewielkich, ciasnych pomieszczeń. Również w otwartej przestrzeni, o ile jest się uwiązanym do metra kwadratowego ziemi, można odczuć ten specyficzny lęk, konsekwentnie przenoszony na widza aż do ostatniej sceny.

 

Danny Boyle, reżyser takich produkcji jak Trainspotting czy Slumdog - milioner z ulicy, przyzwyczaił nas do filmów, w których niepowtarzalny klimat miasta, tysięcy przedzierających się nim każdego dnia ludzi, ich wielokulturowości, mentalności, przeplatał się z przedstawionymi na wielu płaszczyznach losami bohaterów. Jak poradził sobie z ekranizacją autobiograficznej książki Arona Ralstona, którego historia pozwala na nie tylko ograniczoną liczbę postaci, ale co więcej - właściwie jedno miejsce akcji? Jak Boyle przeobraził swoje umiejętności do kreowania bogatej, wielowarstwowej czasoprzestrzeni przy tak zawężonym polu do manewru?


Żywiołem Arona Ralstona jest nieustanna wędrówka, przemieszczanie się z miejsca na miejsce, czy to w poziomie, na rowerze, czy w pionie, w trakcie wspinaczki górskiej. Podczas jednej z samotniczych eskapad, zostaje uwięziony w rozpadlinie skalnej, z dala od cywilizacji, mając do dyspozycji jedynie sprzęt alpinistyczny i ostatki wody. Rzecz jasna z takim wyposażeniem nietrudno wydostać się z pułapki - szkopuł w tym, że niemalże całe przedramię alpinisty zostało przytłoczone ogromnym głazem. 127 godzin walki z własnym lękiem, 127 godzin czekania na śmierć w pojawiającej się z wyczerpania malignie i halucynacjach, wyczekiwanie na przelatującego każdego ranka nad rozpadliną kruka, nareszcie ostateczna batalia o przetrwanie.


Mimo prostoty fabuły, Boyle po raz kolejny zbudował klimat sprytnie wykorzystując do tego pojawiające się raz po raz imaginacje, wspomnienia, przeobrażenia rzeczywistości kreowane przez głównego bohatera. Nie da się zapomnieć muzyki jaka temu towarzyszyła - wszystkie akordy zdawały się być zgrane z przedstawianą w danym czasie sytuacją, mimo że nie wchodziły natarczywie na pierwszy plan, a współgrały z machiną obrazów, skrupulatnie połączonych ze sobą elementów, które składały się w całość jak wielobarwna mozaika. Film wciąga nie tylko ze względu na niesamowite górskie pejzaże i utkwioną w ich sercu rękę Ralstona. Reżyserowi udało się wciągnąć do filmu pewien rodzaj klaustrofobii, uświadamiając odbiorcom, że nie dotyczy ona jedynie niewielkich, ciasnych pomieszczeń. Również w otwartej przestrzeni, o ile jest się uwiązanym do metra kwadratowego ziemi, można odczuć ten specyficzny lęk, konsekwentnie przenoszony na widza aż do ostatniej sceny. Istotą tego strachu zdaje się być jednak samotność, kompletna izolacja od tętniącego dziesiątki mil dalej miasta. Ralston zmaga się z rozważaniami, typowymi dla postawionego w sytuacji zagrożenia życia człowieka, rozpamiętuje decyzje jakie podjął w przeszłości, wspomina dzieciństwo, młodość, w końcu nagrywa kamerą pożegnanie.


Film wciągający, barwny na wielu płaszczyznach, zarówno jeśli weźmiemy pod uwagę malowniczą scenerię jak i ścieżkę dźwiękową. Zdecydowanie przeważa tu klimat żywiołu, siła natury, co dla Boyle’a specjalizującego się w przekładaniu na ekran miejskiej dżungli, jest nowością. Mimo zawężonego miejsca akcji, ujęcia z różnych odległości, wysokości, pod innym kątem, zostały w ciekawy sposób zmontowane, szczególnie podczas przechodzenia Ralstona ze stanu imaginacji do rzeczywistości i na odwrót. Mimo przewidywalnego zakończenia, czas do rozwiązania akcji umila nam gra aktorska Jamesa Franco, którego możemy kojarzyć chociażby z nagrodzonej dwoma Oscarami produkcji, Obywatel Milk. 127 godzin, mimo wielu nominacji, zostało pokonane w tegorocznym rozdaniu statuetek przez Jak zostać królem i The Social Network.

 

Kresowiak