Tak, on byłby w stanie wymyślić coś takiego. Ten prowokator, obrazoburca, mistrz paradoksu i niszczyciel naszych uświęconych upodobań. Gdyby żył. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności bracia Coenowie, którzy zazwyczaj pracują na własnych tekstach, natrafili na nagrodzoną Pulitzerem powieść Cormacka McCarthy'ego i mogli to zrobić.
To bardzo dziwny film, który zmusza nas
do odpowiedzi na podstawowe pytania. Bez tego nie da się niczego zrozumieć. Czy
jest dobrze, czy źle? Czy jest bezpiecznie? (dobre pytanie starego Oliviera z
MARATOŃCZYKA; on sam tego nie wie, a siedzący na fotelu dentystycznym Dustin
Hoffman musi zgadywać - jeśli powie, tak, jest bezpiecznie, a Olivier uzna, że
nie jest, dostanie uderzenie wiertłem w bolący ząb, jeśli powie, że jest
bezpiecznie i będzie to zgodne z intencją Oliviera, dostanie kojący okład z
dziurawca. Możliwości jest wiele, a sytuacja dramatyczna). Czy jesteśmy w
życiu, czy w piekle i czym się różni jedno od drugiego, jeśli w ogóle się
różni?
Nawet sytuacja wyjściowa jest trochę
podobna: przypadkowo podjęty ogromny łup (tam walizka diamentów, tu walizka z
dwoma milionami dolarów), uciekająca ofiara i przemyślny, chory z zachłanności
dręczyciel.
Abstrakcyjnie biorąc, podobnie jak w
MARATOŃCZYKU chodzi o survival: jak przetrwać w skrajnie trudnej sytuacji, jak
wyjść z niej z życiem? Tyle, że w filmie braci Coenów możliwości jest znacznie
więcej i mamy do wyboru przynajmniej trzech narratorów i parę postaci
pobocznych, z którymi możemy się utożsamiać. Skomplikowana gra komputerowa.
Zagramy? Proszę bardzo.
Czy przyjmiemy punkt widzenia
zgorzkniałego szeryfa Bella z tradycjonalnej rodziny stróżów prawa (jego ojciec
i dziadek też byli szeryfami), który na początku swej kariery wysyła
14-letniego chłopaka na krzesło elektryczne, bo wie, iż zabił wcale nie w
afekcie, tylko dlatego, że lubi zabijać i niewątpliwie byłby to dalej robił -
jak nasz Karol Kot, jeśli ktokolwiek jeszcze pamięta ów słynny przypadek.
Skazanemu wszystko jedno, gdzie się za chwilę znajdzie, tak czy tak to
piekło... Wybór przykry, ale okrucieństwo szeryfa płynie z wierności
szlachetnej postawie humanistycznej: Primum non nocere. Najważniejsze, nie
szkodzić. W głowie szeryfa siedzi jego ojciec, który dogaduje synowi, jak się
zestarzał, ale sam nie potrafi już sobie wyobrazić tego dzisiejszego pokolenia
zielonowłosych z kolczykami w uszach... Ba, nawet jego dziadek, który
przemierza nocny krajobraz z rogiem bawolim pełnym żarzących się węgielków,
żeby móc rozniecić ogień na popasie. Może i nie jest to kraj dla starych ludzi
(w co nie wierzę). Oni bowiem mają już swoje miejsce: mieszkają w głowie
szeryfa. Bell wie wszystko o życiu, ale nie będzie się pchał pod ogień bez potrzeby.
Gdy pędzi ulicą i słyszy serię, a potem zaraz widzi uciekających bandytów,
skręci w stronę ofiar. Rozumiemy go: już na początku się zastanawiał, jak ci
dawni szeryfowie radzili sobie z mordercami bez broni, bo przecież jej nie
nosili... Chcecie, wybierzcie ten nostalgiczny wariant. Mogłoby się wydawać po
otwartym i pustym zakończeniu, że sympatia Coenów jest po stronie ostrożnego
szeryfa, ale nie byłbym tego taki pewny. Chyba bym tego nie wybrał, no, może
gdybym był bardzo zmęczony. Są inne opcje.
Na przykład, wybór dokonany przez
imającego się różnych zajęć weterana z Wietnamu i byłego spawacza, Llewelyna
Mossa. Chytrego poczciwca o gołębim sercu, który muchy by nie skrzywdził, ale
porzuconą po krwawej jatce walizkę z dwoma melonami dolców weźmie, a kto by nie
wziął, jak sama pcha się w ręce? Jako wyćwiczony żołnierz po wietnamskich
doświadczeniach survivalowych umie sprawnie zacierać ślady, ale to przygłup.
Wracać z wodą, by napoić konającego, który pewnie już dawno skonał
(faktycznie!), a któż tak robi? Może lepiej byłoby ocalić kochającą go żonę,
wszak dostał taki wybór, ale woli wystawić ją na nieuchronną śmierć, chroniąc
walizkę. Ciekawa gra, prawda? Same rozwidlające się wybory.
Albo trzecia opcja, zdaniem wielu,
najciekawsza i fenomenalnie zagrana przez Javiera Bardema. (Nie widzę lepszego
kandydata do roli drugoplanowej, będzie miał Oscara zanim tekst się ukaże.). O,
to człowiek bardzo skomplikowany, wysłannik piekieł, jak chcą jedni,
psychopatyczny egzekutor, jak sądzą inni. Chigurh morduje wszystkich, którzy
staną mu na drodze, na wszelki wypadek. Nie ma niewinnych, lepiej nie zostawiać
za sobą świadków. Może z jednym wyjątkiem: jeśli zadeklarują że go nie widzą,
to po co się fatygować. Albo gdy podrzucona moneta tak zadecyduje. On zawsze
idzie za monetą; jeśli ktoś nie widzi w tym sensu i uchyla się od rzutu, po co
ma żyć dalej? Kto nie podejmuje gry, usuwa się z życia. Ach, ci ludzie! Wciąż
mówią mu to samo: Nie musi pan tego robić! A kto to zrobi? Kto posprząta?
To istotnie najlepiej skonstruowana
postać. Bawi go reakcja ludzi przygodnie spotkanych na autostradzie, którzy
nawet nie wiedzą, że już pora. By umrzeć i przekazać mu wóz. Dobrotliwie poucza
swego konkurenta, którego schwytał w pułapkę: Cóż warte są twoje zasady, jeśli
prowadzą cię do miejsca, w którym za chwilę zginiesz. Jaka w tym logika? Jest pragmatykiem, nie ma żadnych zasad, może poza kaprysem, że trzeba iść za
monetą, skoro już się ją podrzuci. Moneta może kogoś oszczędzić, on nie.
Chigurh boi się; nie wie, czy jest bezpiecznie, i nie wie, czy przygodny
benzyniarz na stacji to wie. Stąd dziwna rozmowa penetrująca w stacji paliw,
jeden z najlepszych dialogów w filmie. Ale też się nudzi. Reakcje eliminowanych
są tak sztampowe, tak łatwo je przewidzieć! Ba, nawet cierpi i odnosi rany.
Widzowie opuszczający multipleksy czują
się skonsternowani. Jakże to, a gdzie humana? Nie ma pożywnej papki? Taki
pesymistyczny film, poplątany, skrajnie dołujący. Głupawka jakaś, czy co?
Otwarte, bezsensowne zakończenie; nie ma walizki; dzieciaki w kinie - nie ma
ich za wiele, bo już się zwiedziały że film przynudza, śmieją się oszczędnie i
w nieodpowiednich miejscach. Tylko dzieci z filmu reagują z bezwstydną
naturalnością. Śmieją się tam, gdzie trzeba, we właściwych momentach akcji. Gdy
Chigurh się zagapi, patrząc jak z boku jadą na rowerkach, i w jego wóz wpakuje
się z impetem jakiś nieszczęśnik. I właśnie na to nadjeżdżają te dzieciaki.
Widząc kość wystającą mu z ramienia, dogadują z ekscytacją: Ale
panu kość wyłazi z ramienia! Nie boli to pana? Perfekcyjny montaż,
zdumiewający dialog. Jakbym słyszał rozgarniętego 6-letniego synka naszego
dokumentalisty Marcela, podchodzącego do siedzących na parkowej ławeczce.
Dzieci są takie niewinne!
Wreszcie pojawił się ktoś, kto
sportretował amerykańską cywilizację tak, jakby to zrobił Buñuel. Sarkastycznie
i surrealistycznie, w wartkim tempie, bez psychologicznej waty, ze zjadliwym
poczuciem humoru; może tylko bardziej od niego optymistycznie. On nie czuł się
tam za dobrze, pracując w muzeum.
Prawda wyzwala. Paradoksalnie, to wciąż
pokrzepiający obraz o szansach ocalenia skóry. Jest trudno, może coraz
trudniej, ale nie wolno dawać za wygraną. Statystycznie coraz więcej ludzi
wygrywa. Ameryka, to kraj dzielnych pionierów. Nieprawda, że dopiero od
Wietnamu to się dzieje. Nie. Tak było od samego początku. W filmie ulokowanym
na progu lat osiemdziesiątych często gawędzi się o Wietnamie, wymieniając
numery jednostek; pamięć jest jeszcze świeża. A co wynika z pouczającego
doświadczenia Auschwitzu (o ileż jesteśmy starsi, z tym tysiącem lat historii,
od ponad dwustuletnich nuworyszy, co nawet nie zdążą się zestarzeć!)? Że już
się nie zdarzy? Akurat! To lekcja dla głupków, którzy mogą do woli licytować
się w naiwnych zapewnieniach: Nigdy więcej! Nie tylko więcej,
zawsze może być gorzej; ludzkość burzliwie się rozwija, trzeba płacić cenę.
Straty po drodze są nieuniknione. Amerykanie musieli przecież wybić Indian i
odebrać im ziemię, uczestniczyli też w krwawych rozrachunkach wojny secesyjnej,
by stać się tym, czym są. By przetrwać. I pewnie zrobiliby to jeszcze raz,
gdyby było trzeba.
Weźcie co prędzej udział w tej
emocjonującej grze o przetrwanie. Idźcie do multipleksów, nim się pojawi na
płytach.
To nie jest kraj dla starych ludzi
No Country for Old Men
Reżyseria: Ethan Coen, Joel Coen
Scenariusz: Joel Coen, Ethan Coen
Na podstawie książki: Cormac McCarthy