The Fountain (Źródło) - film i ścieżka dźwiękowa

Dominik
Dominik
Kategoria kino · 31 stycznia 2008

Duet Darren Aronofsky i Clint Mansell już od wielu lat tworzy wspaniałe filmy, momentalnie przechodzące do świadomości świata. Odnaleźć młodą osobę która nie widziała, albo co najmniej słyszała o „Requiem dla snu" nie jest łatwo. Kogoś kto nie słyszał kompozycji Mansella graniczy z cudem, bo właśnie fragment utworu do tego filmu posłużył jako muzyka w zwiastunie jednej z części „Władcy pierścieni". Ich najnowszym dziełem jest film „The Fountain" (w Polsce dystrybuowany pod tytułem „Źródło").

Od pierwszego czarno-białego „π" do źródła Aronofsky przebył długą drogę. Jego filmy ewoluują plastycznie. Nie by zachwycać efektami (które dawno przestały robić na kimkolwiek wrażenie), a pięknem kadrów i kompozycją każdej klatki filmu. Czy jest to sala audiencji hiszpańskiej królowej, czy sala chorych na oddziale onkologicznym wszędzie utrzymuje się oniryczny nastrój potęgowany doskonałą muzyką, ale o tym za chwilę.

W „The Fountain" nie ma „pościgów" i nieprzyjaciół jak w „π". Brakuje też jawnego szaleństwa - znaku rozpoznawczego „Requiem For a Dream". W zamian widz otrzymuje obsesję która sama z siebie tworzy całą fabułę. Chęć walki z losem, z całym światem, ostatecznie nawet z samą śmiercią. Rozpływa się ona po wszystkich scenach emanując jakby zza kliszy filmu.

Aronofsky z charakterystyczną dla siebie manierą prowadzi dwójkę głównych aktorów. Hugh Jackman przedziera się przez dżunglę, walczy, szuka lekarstwa i przemierza wszechświat ani na chwilę nie tracąc autentyczności. Każda z granych przez niego postaci jest prawdziwa i każda kocha bezgranicznie swoją wybrankę ogrywaną przez Rachel Weisz - prywatnie żonę Aronofsky'iego. Myślę, że ta relacja pozwoliła reżyserowi jeszcze bardziej naturalnie przedstawić całą historię. W której nie ma nic naciąganego. Nawet najbardziej nieprawdopodobne sceny są w pełni akceptowalne przez widza. Koncentracja na tylko dwóch osobach nie pozwala ani na chwilę ostygnąć emocjom. Od początku do końca filmu widz znajduje się w samym środku historii.

Dzięki genialnej muzyce skomponowanej przez Clinta Mansella film jest jeszcze bardziej poruszający. Przy realizacji ścieżki dźwiękowej do „The Fountain" postawił on na sprawdzoną współpracę z Kronos Quartet. To właśnie ich smyczki brzmią w legendarnym już temacie z „Requiem For a Dream". Jak zwykle, strzał w dziesiątkę. Ta czwórka muzyków z partytur Mansella potrafi wydobyć maksimum emocji. Słychać to w każdym momencie filmu. Dźwięki dodają przestrzeni do obrazu. Jakby dzięki tym mikroskopijnym drganiom powietrza film wypełniał całe pomieszczenie. Pozwalają poczuć chłód pierwszego śniegu, duchotę dżungli i pustkę przestrzeni. Mansellowi udaje się to do czego dąży wielu kompozytorów - muzyka staje się sama w sobie filmem. Transakcja korzystna dla obu stron. Film zyskuje własną melodię. Wszystko staje się pełne.

Ścieżka dźwiękowa w oderwaniu od obrazu Aronofskiego także broni się przed jakąkolwiek krytyką. Jednakże należy podejść do niej z uwagą. Nie jest to muzyka do słuchania w drodze. Kłóci się z istotą przemieszczania w trójwymiarowej rzeczywistości. W otoczeniu samochodów i tramwajów nagle usycha i kurczy się w sobie. Aby żyć potrzebuje przestrzeni. Jak drzewo wokół którego toczy się akcja filmu. Utwory na krążku uszeregowane są chronologicznie zgodnie z historią opowiedzianą w filmie. Jakkolwiek możliwe, słuchanie pojedynczych utworów jest trudne, gdyż za każdym razem poznaje się tylko fragment historii. Potrzeba naprawdę silnej woli by przestać słuchać nim wybrzmi ostatni dźwięk finalnego utworu.

Zarówno film „The Fountain" jak i ścieżka dźwiękowa to dzieło naprawdę wielkie. Nie należy do grona filmów o których zapomina się już kilka miesięcy po premierze, a soundtracki kurzą się w szafach tych najbardziej zapalonych prezenterów radiowych. Magia scen i nut pozostanie na bardzo długo. Niestety film nie pobije popularnością „Requiem For a Dream". O ile łatwo zachęcić mówiąc „chodź pokaże Ci prawdziwą paranoję", to „chodź pokażę Ci prawdziwą miłość" nie brzmi już tak atrakcyjnie. Szkoda, bo duetowi Aronofsky/Mansell udało się ją pokazać.