Między dokumentem a fabułą

Agnieszka Kłos
Agnieszka Kłos
Kategoria kino · 7 listopada 2007

Utarło się już przekonanie, że wrocławski festiwal filmowy Era Nowe Horyzonty zmienia sposoby postrzegania współczesnego kina i wyrabia w widzach specyficznie pojętą modę na „gutkowe” filmy. Krytycy ubolewają, że Nowe Horyzonty idą w złym kierunku, proponując rozrywkę opartą na „nic nie dzianiu się” na ekranie. Widzą w tym duże zagrożenie dla tego ambitnego festiwalu. Czy „nic nie dzianie” na ekranie zdominowało tegoroczną edycję Ery?

AFR
Najmocniejszą grupą w tym roku były filmy, które stworzyli dokumentaliści oraz wykształceni w najlepszych szkołach artystycznych młodzi menadżerowie kultury. Filmy w ich wykonaniu były nie tylko osobnymi manifestami artystycznymi, ale idealnie wpisywały się w określony kontekst poprawności politycznej, na który znalazł się odpowiedni grant. Do takich filmów należy „AFR” Mortena Hartza Kaplersa oraz „Body Rice” Hugona Vieirera de Silvy. Oba filmy bazują na określonym schemacie myślowym, który twórcy podważają wnosząc do filmu nieco brawury. Wśród krytyków tegorocznego festiwlu oba filmy były oceniane w sposób najbardziej skrajny. Podzieliły również wrocławską widownię. Nieoczywisty i przenikliwy „AFR” nawiązuje do najlepszych filmów o polityce i zamachach na życie wielkich tego świata. Jest próbą stworzenia zręcznego kolażu dokumentalnego, w którym fakty z życia duńskiego polityka mieszają się z aktualnościami, którymi żyje medialny świat. Prowokacyjna satyra z życia czołowego polityka Danii, który uwikłał się w związek z młodym anarchistą i poetą, ubawiła tylko najmłodszą część festiwalowej publiczności. Dla starszych widzów była tylko niepokojącą wizytówką czasów, w których granica między prawdą a fikcją może być podważona również w sztuce. Biografia polityka duńskiego staje się pretekstem do zbudowania niezwykłej historii, w której wątki prawdziwe i wymyślone, służą ukazaniu jedynej i słusznej prawdy; w rzeczywistości zręcznie rozpisanej fabule, dzięki której młody reżyser wyprowadza nawet najbardziej czujnych widzów w pole. Być może jego nienaganny warsztat i dwuznaczna postawa moralna (dokonał zrównania biografii autentycznej postaci z życia polityki i żyjącego na marginesie geja), nie spodobała się starszym i bardziej wyrobionym krytykom. Film „AFR”, który tytułem nawiązuje do znanej historii zamachu na życie Johna Kennedy`ego, nie tylko nie wywołał skandalu w Danii, ale co więcej jego twórca otrzymał grant na jego realizację. Współczesna satyra na media, politykę i władzę, która w dzisiejszych czasach kojarzy się nieodłącznie z władzą nad wykreowanym obrazem, została zrealizowana przez producenta reklam i programów rozrywkowych w telewizji. Sam reżyser zagrał w swoim filmie rolę odrzuconego przez społeczeństwo geja, który mimo maski zbuntowanego, szorstkiego artysty, pozostaje w środku człowiekiem niezwykle wrażliwym. Krytycy filmu całkim słusznie dopatrzyli się w postawie odrzuconego bohatera rysów reżysera, który w odważny, ale młodzieńczy sposób oskarżył ustrój, który go żywi. Czy humor ratuje ten film przed etykietką płaskiego pastiszu telewizyjnych programów i parodii narracji jak z kolorowej prasy?

Body Rice
Najbardziej krytykowanym filmem tegorocznego festiwalu i tak pozostaje “Body Rice”, zrodzony z prawdziwej historii, w której uczestniczył reżyser. Film opowiada o resocjalizacji trudnej młodzieży niemieckiej, którą w czasie jednego z eksperymentów wysyłano do Portugalii. Młodzi mieli się tam nauczyć żyć, w rzeczywistości nikt nie sprawował nad nimi żadnej kontroli ani nie pomagał psychologicznie. “Body Rice” został zrealizowany w konwencji filmu dokumentalnego, w której najlepiej czuje się jego twórca. W dwóch częściach paradokumentu (epizodzie niemieckim i portugalskim), jego reżyser chciał zawrzeć całą brutalną prawdę o niekochanych ludziach, którym odmawia się powrotu do ojczyzny. Odrzuceni przez społeczeństwo nastolatkowie wraz z niedojrzałymi opiekunami kreują na suchej, pustynnej ziemi Portugalii ojczyznę, na którą składa się kilka symboli. Silne Niemcy znalazły swój wyraz w dostępie do narkotyków, mechanicznej, ostrej muzyce techno i klubach, które wyczarowuje się tu w namiotach każdej nocy. Mają one swój niepowtarzalny “berliński” klimat. Paradoksalną kondycję młodych ludzi najpełniej ilustrują słowa piosenki powtarzanej w rytmie techno: “Pełni dumy. Naprawdę silni. Dumni młodzi Niemcy”. - W Niemczech nie ma słońca – mówi główna bohaterka. - Chcę tam wrócić. Każdy marzy o ucieczce stąd, bo tu nie ma czegoś takiego jak resocjalizacja.

Film większość krytyków uznała za słaby, a jego magnetyczną siłę, która emanowała głównie przez obrazy i muzykę, wyśmiano. Podczas seansu wychodzili z niego zarówno młodzi widzowie, jak i starzy, których mógł ogłuszyć niepokojący ryk techno. Film o depresji zamiast wciągnąć znużył. - Moi bohaterowie to cienie. Chciałem uniknąć psychologii – wyjaśniał po projekcji reżyser. - Chciałem mówić o nieobecności.

I właśnie ta nieobecność drażniła większość widzów. Nieobecność, którą zarzucono nie tematyce, aktorom, ale co gorsza samemu reżyserowi filmu. Był to jego debiut fabularny.

Ciche światło
Najpełniej na festiwalu wypowiedzieli się w tym roku reżyserzy z pokolenia 70. Wszechstronnie wykształceni, zwracający uwagę na plastyczne możliwości kadru, muzyczną oprawę swoich filmów. Wkładający dużo uczucia w swoje debiuty pełnometrażowe. Filmy pokolenia 70. należą do najbardziej malarskich i jednocześnie otwierających zupełnie nowe pola możliwości estetycznej współczesnego kina. Jak zauważył jeden z krytyków filmy takie, jak robi Carlos Reygadas, proponują nie rewolucję jakościową w kinie, ale zmianę optyki na cichy szept skierowany w stronę widza. Jego “Ciche światło” oddaje w zupełności to stwierdzenie. Stanowi najpełniejszą ilustrację jego cichej wypowiedzi.

Autor zaproponował nowe spojrzenie na człowieka, który wybierając życie w pełnym zespoleniu z Bogiem (film opowiada historię menonitów z północnego Meksyku), przestaje nim być. Wyrzekając się namiętności i bliskości fizycznej z drugim człowiekiem, traci siebie. Wierność zasadom Boga krępują jego codzienne wybory. Skromny film o społeczności religijnej nie jest hermetyczny. Opowiada tak naprawdę historię życia każdego człowieka na ziemi, który zbliżając się do ludzi nieuchronnie oddala się od swojego ideału i odwrotnie, wybierając Boga, przestaje cokolwiek czuć. Główny bohater sprzeniewierza się prawom swojej religii i zakochuje się w kobiecie, z którą zdradza swoją żonę. W dramatycznym miłosnym zwarciu, który dotyczy dwóch kobiet i mężczyzny, reżyser zawarł całą prawdę o bogactwie uczuć oraz prostocie kondycji ludzkiej. Film o meksykańskiej wspólnocie niepostrzeżenie staje się opowieścią o archetypach i symbolach. Jest też arcydziełem filmowym w każdym calu. Nieprzypadkowo to właśnie o tym filmie w kuluarach festiwalu toczyło się najwięcej dyskusji. Bo opowieść o zdradzie i karze, którą ukazano w najbardziej biblijnym stylu, stała się tak naprawdę pretekstem do wypowiedzi na temat możliwości współczesnego kina oraz skromnych potrzebach widza. Żyjemy w czasach gigantycznego chaosu, w którym nie tylko gubimy prawdziwy obraz świata, ale i siebie. Wypowiedź meksykańskiego twórcy jest o tyle ważna, że dotyka najczulszych zmysłów widza; Reygadas już od pierwszej sceny swojego filmu wprowadza nas w niezwykłe bogactwo natury, którą filmuje w mistrzowski sposób. Kamienie, woda, drzewa, cienie, twarze kobiet i mężczyzn w ogromnym zbliżeniu przypominają niepokojące malarstwo hiperrealistów amerykańskich. To właśnie na tak bliskich planach rozgrywa się cicha historia zdrady, porzucenia, śmierci i przebaczenia gdzieś pośrodku pustyni. Bogactwo wizualne stanowi przeciwwagę do skromnej historii, która równie dobrze mogłaby się rozegrać w XIX wieku zeszłego stulecia. Na tle statycznych kadrów, które przypominają sztychy, każda emocja wypisana na twarzy bohaterów, każdy nawet najskromniejszy dialog, brzmią niezwykle silnie. Dwa poranki przecięte magicznym zmartwychwstaniem jednej z bohaterek (rzecz dzieje się przecież w Meksyku), spinają jedną klamrą ten film, który można śmiało nazwać przypowieścią.

Więcej na temat festiwalowych filmów w kolejnym numerze Kamery.

źródło: Rita Baum