Oczko w systemie - 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni

Agnieszka Kłos
Agnieszka Kłos
Kategoria kino · 19 września 2007

Spośród kilkunastu filmów, które zobaczyłam podczas tegorocznej edycji festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, tylko kilka zasłużyło na moją uwagę. Dlaczego?

Bo reprezentują nurt, który dla własnego użytku nazwałam "systemem bez oczek". Błąd w systemie okazał się być zbawienny dla kina mocno zaangażowanego, nie poddającego się jakimkolwiek prostym definicjom, kina, dla którego brak oznaczał ciągłe starania o resztę. W tym roku żaden film nie mógł być zdefiniowany jako w pełni feministyczny czy przynależny w prostej linii do kultury kobiecej.


To dobrze. Kino nie powinno przejmować języka politycznego bełkotu, który słyszymy wyraźnie każdego dnia. W sprytny, inteligentny, a czasem rewolucyjny sposób filmy, które obejrzałam, przedstawiały problem nie tyle kobiecy, feministyczny, co ważny dla człowieka w ogóle. Moi faworyci mieli jednak z feminizmem tyle wspólnego, że pokazywali świat nieoczywisty, szary, z wyraźną tendencją ku realizmowi. Dokładnie tak definiuję feminizm.

 

4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni
kadr z filmu 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni


Najmocniejszym wydarzeniem tegorocznego festiwalu był niewątpliwie pokaz canneńskiego skandalisty, filmu "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni", rumuńskiego reżysera Cristiana Mungiu. W prosto opowiedzianej historii aborcji młody reżyser zawarł całą prawdę o systemie komunistycznym i ówczesnej moralności. Jak w kinie polskim moralnego niepokoju, kamera krząta się wokół bohaterów, imitując spojrzenie z zewnątrz. Jest ruchliwa, jak gdyby trzymana w ręce jednego ze świadków historii. Opowieść młodego rumuńskiego reżysera zawiera się w modzie na lata 80., która wielkim łukiem zagarnęła część naszej kultury. Jak się okazuje, sam reżyser sięgnął do tych lat nie z powodu sentymentu, ale ze względu na problem, który wydał mu się interesujący. Pod koniec rumuńskiego komunizmu Ceaucescu wydał zakaz dokonywania aborcji. Od 1966 roku była ona dozwolona w tym kraju, dlatego ten nagły zwrot spowodował panikę wśród kobiet. Nie podejmowały one odtąd decyzji dotyczącej urodzenia lub usunięcia ciąży w świadomy sposób, ale pod wpływem lęku dotyczącego kary, jaką mogą ponieść. Kobiety rodziły znacznie więcej dzieci nie dlatego, że ich chciały, ale musiały urodzić. Reżyser pragnął przedstawić problem wpływu, jaki system wywiera na edukację, świadomość i pozornie prywatne wybory ludzi. - Nie chciałem zrobić filmu o aborcji ani komunizmie - mówił w jednym z wywiadów. - Myślę, że ten film mówi o czymś więcej. Aborcja to dobry przykład wpływu, jaki wywierały na nas propaganda i edukacja, nawet jeśli wówczas nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

W tym filmie nawet przez moment nie czuje się sztampy i pozowania. Ulatuje gdzieś zasada aktorskiej gry przed kamerą. Mamy za to doskonale skrojony świat lat 80. z nieśmiertelnym handlem mydełkiem Lux, po które biegają studentki. Dla dwóch spośród nich historia okaże się wkrótce fatum.
Czasy, o których opowiada młody twórca, wydają się nam bardzo dobrze znane. To czasy łapówek, cinkciarzy, łóżek polowych, zamówień spod lady i ogólnie panującego szyfru, na który niejednokrotnie byli nabierani cudzoziemcy. Szyfr i cwaniactwo to dwa klucze do obrazu rumuńskiego twórcy. Kraje szyfru i cwaniactwa rządzą się swoimi prawami, a mieszkańcy tych krajów przejmują pozory gry, które okazują się całym ich życiem. Właśnie na tym polega dramat ich historii. Rozmowy o walucie, dopłacie, łapówce i znajomościach tworzą tło dla tej mieszczańskiej opowieści.

Kobiety w tej historii odgrywają rolę szczególną, bo to one dokonują zamachu na system i wyszukują brakujących w nich oczek. W dramatycznej pogoni, przedzieraniu się przez rumuńską rzeczywistość lat 80., dwie dziewczyny zawierają układ i zacieśniają swoją przyjaźń. Wkrótce stanie się ona wyrocznią i przekleństwem oraz pętlą, od której nie ma ucieczki.

Oglądałam ten film jak sensację, nie tylko dlatego, że akcja sunie w nim brawurowo. Odkryłam, że siłą najlepszego kina jest prosta fabuła i wielość detali, na których widz może sprawdzić swoją spostrzegawczość. W filmie rumuńskiego twórcy wszystko opiera się na drobiazgach, które budują piramidę szczególnego napięcia u bohaterek. To zupełnie jak w słynnym obrazie "Biegnij Lola, biegnij" Toma Tykwera, w którym drobiazg i czas odgrywają kluczową rolę. W dramacie rumuńskiego reżysera mały realizm nie oddala nas od istoty fabuły, mimo że tak naprawdę sama aborcja dokonywana jest gdzieś w jej tle. Lekarz przybrał tu postać surowego wymiaru sprawiedliwości, który językiem wulgarnym i publicystycznym ocenia ciążę jednej z bohaterek. To właśnie z jego ust słyszymy najczęściej powtarzane zwroty, które niejednokrotnie cytują współczesne media, o morderstwie dokonywanym z zimną krwią i nieopatrznym "puszczaniu się" na lewo i prawo. Lekarz dokonujący aborcji na starej ceracie wymierza sprawiedliwość obu bohaterkom. Jednej z nich w upokarzających warunkach pomoże pozbyć się niechcianego płodu, drugą zmusi do okazjonalnej prostytucji. Koszmar czasów, w których przyszło żyć bohaterkom filmu, zostaje wzmocniony dwoma wypadkami wprost z życia, które w oficjalnej propagandzie sukcesu krajów komunistycznych nie występowały. Wiadomo przecież, że w krajach demoludów nie było niechcianych ciąż i prostytucji.

Mungiu pokazuje proste przełożenie. Poprzez postać lekarza rysuje sytuację uwięzienia i wyalienowania młodych bohaterek, które zostają porwane przez wir dorosłego życia. Nagle odkrywają, że system komunistyczny rządzi się nieubłaganymi prawami również w sytuacjach intymnych. Co więcej, sytuacji takich niemal nie dopuszcza do głosu. Dlatego lekarz może podjąć grę podobną do mechanizmu wielkiego kłamstwa, w którym żyją wszyscy w Rumunii. Jego oferta to tylko cena małej transakcji, spośród miliona codziennych dokonywanych choćby za ścianą brudnego hotelu, w którym zatrzymały się dziewczyny.

Przynajmniej dwie sceny w tym filmie zasługują na uwagę. Nie tylko poprzez swoją dramaturgię i genialną reżyserię, ale skojarzenia z wielkim malarstwem. To właśnie plastyka tego filmu i jego światło czynią go tak atrakcyjnym wizualnie. Dziewczyna w hotelu z szeroko rozłożonymi nogami, z której sączy się krew, przypomina wielkich rozmiarów martwą naturę, zawieszaną w jadalni lub mieszczańskich salonach nad kominkiem. Nie ma chyba bardziej wymownego obrazu, przypominającego widzom o przemijaniu i kruchości życia. Tym bardziej, że za chwilę na naszych oczach pojawi się dużych rozmiarów ludzki płód. Druga scena jest rodzajowa. Świetnie oddaje dynamikę i temperament młodego reżysera, co więcej, zdradza jego dokumentalne wychowanie i wcześniejsze dokonania. W domu narzeczonego jednej z bohaterek odbywa się bankiet, na który zostają zaproszeni wszyscy znajomi. Starsze pokolenie, kompletnie pijane, zdradza sekrety dobrobytu młodym i uczy ich, jak należy korzystać z systemu komunistycznego. Pozornie w tej scenie nic się nie dzieje poza rozmową i pijanym bełkotem, w centrum pozostaje jednak zupełnie osamotniona w swej tajemnicy dziewczyna, która właśnie zainicjowała swój związek z systemem. Kamera pozostaje nieporuszona w tej scenie i śledzi wyłącznie ją. W swojej świadomości i cichej tajemnicy oraz całej wiedzy o świecie, jaką zdobyła, przypomina Jezusa z Ostatniej Wieczerzy. Mungiu w mistrzowski sposób wyczuwa granicę między brudnym profanum a potencjalnym w każdej scenie sacrum. Dzięki temu ten film wydaje się ponadczasowy.

Więcej o kinie Gutka w kolejnym numerze Zadry.

źródło: Rita Baum