Stracony czas na zabawę z Diabłem

Jacek M. Gierczak
Jacek M. Gierczak
Kategoria kino · 12 września 2001

Janusz Kamiński to dziś istotna postać dla Holywoodzkiego Imperium filmowego. Na swoją pozycję, renomę i wreszcie opinię jednego z najlepszych operatorów zapracował sobie ciężko, co doskonale widać w klasycznym już obrazie Stevena Spielberga "Lista Schindlera". Operator z niego niewątpliwie dobry, lecz reżyser żaden, bowiem "Stracone Dusze" po skończeniu projekcji można swobodnie podciągnąć pod stracone dwie godziny życia.

Nowojorski pisarz Peter jest autorem kilku bestsellerowych, połowicznie teologicznych książek o morderstwach w których absolutnie zaprzecza istnieniu zła fizycznego, postrzegając opętanie przez jakiekolwiek nieskonkretyzowane siły jako jedynie zalążki ciężkich chorób psychicznych, podkreślając tym samym swój ateizm. Podczas dawania wywiadu o naturze zła, transmitowanego przez tamtejszą telewizję, zwraca na siebie uwagę Mayi, nauczycielki ze szkoły parafialnej. Maya uczestniczy w egzorcyzmach przeprowadzanych przez grupę księży z Nowego Jorku którzy to obawiają się nadejścia Szatana. Maya, rozszyfrowując liczbowe zapiski opętanego odkrywa, iż to właśnie w ciele Petera rozwinie się Pan Ciemności...

Film to fatalny. Głównej przyczyny nie trzeba szukać daleko, rzuca się w oczy niczym kobieta w czerwonej kiecce na czarno-białym balu - scenariusz; nierówny, niekiedy wręcz banalny, przegadany, garściami ssię z klasycznych historii o egzorcyzmach i horrorów poruszających tematykę walki "dobra ze złem" - "Egzorcysty" czy "Omena". Napisany na kolanie scenariusz jest właściwie jedynym mankamentem filmu i, co oczywiste, pociąga za sobą resztę czynników, składających się na dobrze zrealizowany film; żmudne kwestie, cała masa przegadanych ujęć, niepotrzebnych scen nuży. Kamińskiemu udały się pierwsze dwadzieścia minut, później się zgubił; skończył jednak ten film w nadziei, że ludzie uznają go na przejrzysty. Niestety szwy widać wszędzie a końcowa scena powinna przejść do historii jako najbardziej idiotyczne zwieńczenie tematu filmowego w roku 2000. Brawa za spartaczenie należą się Gardnerowi, a Kamińskiemu jeszcze głośniejsze za jego akceptację.

Przykro pisać te słowa, bo widać, że wszyscy intencje mieli dobre. Jak na dłoni widać, iż pracowali przy nim prawdziwi fachowcy: kapitalnie zrealizowane zdjęcia autorstwa Mauro Fiore, ich montaż poraża i fascynuje zaś muzyka Jana Kaczmarka ma nadawać specyficzny, nieco schizofreniczny ton akcji lecz tej... zwyczajnie nie ma. Z filmu, w pamięć zapada jedynie scena w łazience w której Maya doznaje paranoi. Winona Ryder, podobnie jak John Hurt czy Elias Koetas grają jak mogą, aż zadziwiającym jest, jak w tak kiepskim scenariuszu można było odnaleźć zarówno siebie i odegrać tak naszkicowane niemal postaci.

Niektórzy wykonują zawód aktorski i pragną zrobić coś nowego. Tak zrobił np. Johnny Deep przy "Brave". Poniósł porażkę, zrozumiał i gra dalej. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że Kamiński-reżyser wyciągnie podobne wnioski i powróci do wcielenia Kamińskiego-operatora.

4/10