Obejrzałem „Przedwiośnie”. Udało mi się za friko, ale bez czołówki. Ciężka sprawa ze Stefanem [Żeromskim – przyp. aut.]. Światopogląd miał szeroki i niejednoznaczny, stąd próby przycinania go do różnych ideologii. Ale furda Stefan, bo z filmu wiele się o nim nie dowiemy. Bajon postawił na anegdotkę. Nawet nieźle mu wyszło. Ale na miejscu polonistów nie zacierałbym rąk. Swoje powinni odwalić.
Nie polecam przypominania sobie lektury przed obejrzeniem filmu. Najlepiej w ogóle jej nie znać i nie zaśmiecać sobie głowy oczekiwaniami. Film urzeczywistnia marzenia klasy średniej szkoły filmowej. W miarę opowiedziany, chociaż epizod rewolucyjny wymaga wyobraźni i koncentracji, dosyć przyzwoicie zagrany. Kreacji brak, wstrząsów brak, refleksja kotletowo-vaginalna, ale – podkreślam – da się oglądać. A jeśli coś po nim zostaje, to duży plus.
Czego brakuje? Nie tyle chodzi mi o to, że nie można tego ująć jednym zdaniem, ale że takim jednozdaniowym ujęciem można film skrzywdzić. Tym nie mniej pustawo w tym filmie. Motywacje Baryki są nierozpoznawalne, co akurat mogłoby być atutem, gdyż człek nie do konsekwentnej części przyrody należy, ale w człowieku, który ujrzał to wszystko, co Baryka; barbarzyństwa rewolucji, rzeź Ormian, upokorzenie i śmierć własnej matki i ojca, chciałoby się tropić ślady tych faktów, obserwować jak one tę duszyczkę akurat formują. Tymczasem Baryka jest wiecznie taki sam. Nie rozwija się, nie obserwujemy przemian, nie idziemy żadną drogą. Ta postać mimo całego wdzięku (śliczne to chłopię i zdolne) jest statyczna. W pewnym sensie żyje po nic i po nic umiera. To podstawowy minus filmu. Skazuję on go na przeciętność, odmawia i unicestwia szanse na znaczenie, na wybitność w końcu, bo po co inaczej robić takie filmy. Nie zgodzę się jednak z potępieniami. Myślę, że Bajonowi o to właśnie chodzi, żeby nie na kolanach, nie w nabożnym skupieniu i w krwi ofiarniej podchodzić do naszej klasycznej literatury. Wiele traci, ale też i zyskuje. W takim razie najlepiej by było, gdyby tytuł zmienić zupełnie. Wtedy asocjacje i motywy wykorzystane przez scenarzystów, a pochodzące od Stefana, tylko by nobilitowały film, a tak patrzą z góry i pogardliwie pociągają nosem.
Tu dochodzę do sprawy, która zawsze mnie zadziwiała. My, polscy twórcy, za żadne splendory i pieniądze, nie umiemy korzystać z przeszłości, zarówno tej wykreowanej jak i autentycznej. Dla teatru, musicalu, filmu amerykańskiego, każde wielkie wydarzenie potrafi być kanwą dzieła, a każde dzieło wspaniale przy tym opowiada o ludziach. I w każdej konwencji. U nas nie wyjdzie, u nas się przedmie, nawysila, napcha się, wypcha się, naświni, nadymie, spuchnie i wybuchnie, a z pokazu wymaszerują szczęśliwe profesory i wyczołga się publika... z orzełkiem w mdlejącej dłoni. I nie ma siły, aby to przełamać. Jak słyszę, że oto film na podstawie „Zapisków więziennych” Stefana kardynała Wyszyńskiego, to cierpnę, bo książkę znam i wiem, że czeka mnie kolejny kawałek prawdy o wielkości Wielkiego Polaka. Tylko, że ja nie potrzebuję, aby mnie o tym przekonywać.
Oczywiście zdarzają się wyjątki. Wśród nich niewątpliwie tryptyk śląski Kutza i „Matka Królów” (tam grał Linda Bogusław – dobry był), lecz nie przekona mnie ten, kto będzie twierdził, że nie dymiło tam patosem.
W tym kontekście „Przedwiośnie” brzmi zachęcająco. Warto ten film zobaczyć, w przeciwieństwie do takiego na przykład „Ogniem i mieczem”, za które Hoffman powinien mi płacić dożywotnią rentę.