Skąd wziął się pomysł tanich zakupów? Kto na tym zyskuje, a kto traci? Wspólne zakupu w dobie Internetu.
Skąd w ogóle wziął się pomysł?
Początków koncepcji wspólnych zakupów można znaleźć w czasach, kiedy powstawały pierwsze cechy i domy kupieckie. Zrzeszające miasta handlowe Hanzy pokazały, że efektowna współpraca może zaowocować potencjałem handlowym dużo większym, niż udział większości państw. Przez lata to właśnie zjednoczeni sprzedawcy i silni kupujący dyktowali warunki w Europie. Podobnie potęga zakonów rycerskich związana była przede wszystkim z połączonym potencjałem finansowym ich członków. Jednostka natomiast nie liczyła się wcale lub prawie wcale. Historia była kształtowana przez procesy i indywidualności.
Upraszczając można by powiedzieć, że to Rewolucja Francuska, poza groteskowym ustanowieniem władzy ludu, dokonała pewnego przełomu w myśli społecznej. Okazało się, że nie tylko wielcy i mocni mogą zawierać sojusze i przybierać w siłę, także słabi i biedni, - jeśli tylko podporządkują się wspólnemu celowi - są w stanie odmienić oblicze świata. Parę lat musiało jednak minąć, zanim na Starym Kontynencie robotnicy przemienili się z bezrozumnej i manipulowanej tłuszczy w świadomą siłę polityczną. Podobna zmiana w mentalności ludzkiej, aczkolwiek na innej zasadzie, miała miejsce na nowym lądzie – Ameryce. Społeczeństwo amerykańskie dzięki Konstytucji dostało do ręki narzędzie, którym z czasem nauczyło się posługiwać wprawnie aż do granic absurdu. Siła większości społeczeństwa była tu tak wielka, że na długi czas zapomniano o jednostce. A nawet ta stała się cząstką wielkiej maszyny o nazwie „amerykańskie społeczeństwo".
Wspólne zakupu w dobie Internetu
Nic zatem dziwnego, że pomysł na wspólne zakupy w swojej nowoczesnej formie narodził się właśnie w Ameryce. Ten sposób myślenia bliski był amerykańskiemu społeczeństwu obywatelskiemu. Pierwsze inicjatywy nawiązujące do koncepcji pojawiły się w czasie tzw. bańkę internetową, która zaopatrzyła firmy w ogromny kredyt zaufania i jeszcze większą ilość gotówki. Z tego połączenia narodziły się dwie firmy – Marcata i Acoompany. Na stronie MobShop (założonej przez tę ostatnią) po raz pierwszy pojawiły się informacje o stosunku ilości kupujących do ceny, natomiast Marcata oferowała większy wybór produktów. Działała jednak na dość intratnej zasadzie – firma kupowała jakiś towar w dużej ilości po to, aby dopiero wystawić go na swojej stronie, dlatego właściwie bliżej jej było do hurtownika, niż do tego, jak dzisiaj wyobrażamy sobie wspólne zakupy. Niestety obie firmy działały nieefektywnie, a entuzjazm inwestorów zamienił się w oczekiwanie realnych zysków. W rezultacie, jak większość internetowych inicjatyw tamtych czasów, ogłosiły upadłość na początku lat '90.
Kolejny krok – wypływający z odrobinę innego rozumienia siły zbiorowości – pojawił się w Chinach. Na fali ostrej okcydentalizacji podlanej zaczerpniętą od wschodnich sąsiadów gospodarką opartą na wiedzy, państwo te wykształciło swój własny pomysł na zbiorowe zakupy, który opierał się na prostocie rozwiązania i dużej ilości użytkowników. Inicjatywa ta - w chińskim wydaniu nazwana tuanagou od słowa oznaczającego w wolnym tłumaczeniu grupowe zakupy – stała się wkrótce najbardziej popularnym na świecie pomysłem na oszczędne zakupy. Użytkownicy serwisów umawiają się w Internecie, a następnie umawiają się pod sklepem i już na miejscu negocjują ze sprzedawcą obniżenie ceny konkretnego produktu. Jednak tak spektakularny sukces możliwy był tylko w kraju azjatyckim.
W innych krajach próbowano skopiować ten pomysł, jednak szybko wychodziło na to, że tylko azjatycka mentalność umożliwia skłanianie się do takich poświęceń. Europejczycy i Amerykanie są zbyt leniwi, bogaci i – przede wszystkim – nieufni wobec współkupujących, aby taki pomysł był faktycznie użyteczny i zdobył niezbędną liczbę użytkowników. Jakkolwiek sukces samej idei na chińskim rynku usług internetowych stał się na tyle motywujący, że pomysł grupowych zakupów w różnych wariantach zaczął pojawiać się na całym świecie. Tym bardziej, że serwisy takie miały silnego sojusznika – sprzedających.
Sprzedawca – sojusznik dla pomysłu tanich zakupów
Wbrew potocznej opinii, okazało się, że grupowe zakupy to świetny układ dla dostawców i hurtowni. Pewny i duży zysk, odarty z kosztów promocji, udziału pośredników i indywidualnego kontaktu z każdym z klientów, jest dla sprzedawcy bardzo dobrym interesem. Można by się spodziewać, że ku grupowym zakupom będą skłaniać się raczej sprzedawcy detaliczni, których nie stać na dobrą promocję, serwis i obsługę, a które zgodzą się obniżyć swoją marżę do minimum, szkodzącego konkurencji. Nic bardziej mylnego – opuszczenie kosztów promocji i dystrybucji najbardziej opłaca się silnym graczom i markom. Firmy te ugruntowują swoją pozycję bardzo intensywną reklamą, na którą przeznaczają są gigantyczne budżety. Reklama jednak nie wspomaga bardzo dobrej jakości produktów, lecz tylko namawia do ich kupna. Jeśli opuścimy ten etap i po prostu poszukamy najlepszego stosunku jakości do ceny okaże się, że duży sprzedający jest w stanie zaoferować nam najlepszy produkt. Ważne jest również, że wzbogaca się on, a nie jego konkurencja, dzięki czemu – wprowadzając swoje produkty, zdobywa dodatkowo większy udział w rynku. Dlatego nic dziwnego, że wspólnymi zakupami zainteresowały się takie firmy jak General Motors, Citybank, AOL.com czy też Nestlé, Danone i Procter&Gamble.
To właśnie sprzedający przypominali o sensowności grupowych zakupów popierając wszelkie związane z tym inicjatywy i organizując promocje, które pozwalały kupującym na grupowanie się celem osiągnięcia niższej ceny. W Polsce mechanizmy te zostały zastosowane m.in. przez firmę sprzedającą opony samochodowe i firmy kosmetyczne. Oczywiście wciąż nie była to sytuacja idealna – na same akcje promocyjne firmy wydawały pieniądze próbując przekonać kupujących, że razem naprawdę mogą kupić taniej.
Wspólne zakupy współcześnie
Bardzo szybka ewolucja Internetu przyniosła dynamiczny wzrost wszelkiej maści serwisów internetowych, które w zdecydowanej większości powtarzały i modyfikowały rozwiązania pierwszych stron tego typu. Pomysły te – poza Chinami – największą popularnością cieszyły się w USA i Indiach. Niedawno do tych krajów dołączyła również Holandia. Oczywistością stało się powoli rozwiązanie banalne w swojej prostocie, mianowicie firmy zwróciły uwagę, że negocjować ze sprzedawcą zakup nie tylko jednego produktu, ale całej gamy sprzętów dostępnych w jego ofercie. W Polsce natomiast – znów prowokowany przez sprzedawców – pojawił się pomysł, że wspólnie kupować można nie tylko produkty, ale również usługi, często z lepszym skutkiem. Szkolenia, warsztaty, usługi księgowe czy wycieczki za granicę. Pomysł ten był tak prosty, że sam w sobie budził niewiarę. Czy faktycznie tak można? Czy fakt, że na wycieczkę jadą dwie osoby a nie jedna, ma dla usługodawcy jakieś znaczenie? A gdyby dwadzieścia osób poszukiwało jakiejś ciekawej oferty?
Co dalej?
Najciekawszy jest jednak nie sam system, ale efekty i pomysły na wspólne zakupy. Na przykład zorganizowani internauci zakupili w zeszłym roku drużynę piłkarską Ebbsfleet United FC sprzedając każdemu chętnemu równe prawa do decydowania o losie drużyny za 35 funtów. 21 000 ludzi wykupiło w ten sposób 75% udziału, uzyskując łączną kwotę 600 000 funtów. Drużyna wygrała w tym roku The Football Association Challenge Trophy. Na mecz finałowy zjechali właściciele drużyny z przeszło 20 krajów. Taki sukces woła o kontynuację. Do strony, która zorganizowała akcję zgłosiło się pięć kolejnych klubów. A jako moglibyśmy przenieść tę akcję na polskie realia? Może zamiast kupować nowego zawodnika z drugiej ligi zrzucilibyśmy się po parę złotych i wykupilibyśmy jakiegoś zawodnika ze ścisłej czołówki? Wtedy nasza reprezentacja miałaby większe szanse na sukces i bezpośrednie wsparcie kibiców. Nie mówiąc o tym, że mielibyśmy powód do dumy przed całym światem. A może mamy bardzo obiecujących sportowców, którzy nijak nie mogą zwrócić na siebie uwagi sponsorów? Możliwości jest legion.