To co znajduje się w środku nie zawsze musi wstrząsać światem, nie musi kierować myśli ku nowemu, kusić super treścią.
Piszę to, bo lepiej postawić sprawę jasno, w innym wypadku mogłoby dojść do zgrzytu. Jeszcze gorzej, gdyby zdecydowano się na poszukiwania drogi do rozwiązania, a przecież nie wszystko musi mieć swój koniec. Choć tym razem rozwiązanie nastąpi za trzy tygodnie i będzie w gruncie rzeczy początkiem.
Niezwykle istotne jest, aby robić odpowiednie wrażenie, a w związku z tym żyję nadzieją, że nie potraktuje mnie z obrzydzeniem, nie będą go odstręczały moje grube, ohydne palce przymocowane do nienaturalnie małych dłoni. Nie zniechęci się, słuchając jak tworzę przydługie zdania, które składają się z tylu elementów, że poukładanie ich w sensowną całość przekroczy jego zdolności percepcyjne i zacznie wyć. A na pewno zacznie!
W sumie nie najgorsza droga do stworzenia sobie alibi dla braku konieczności mówienia czegokolwiek do kogokolwiek. Zacznijmy wyć i zawodzić, wyraźmy swoje niezadowolenie i sprzeciw wobec sensowności życia jako takiego. Po co szukać głębszej idei, skoro nie mamy pojęcia jak wypowiedzieć myśli, które są w nas i wewnątrz zalewają błyskotliwością, a na zewnątrz wylewają się strzępkami słów, które po istotnych korektach wciąż pasowałyby do nikogo.
Zmierzwione włosy na twarzy zapomniały kim jest golibroda, spojrzenie dzikie, a język wulgarny. Nie chcę jednak, aby ktokolwiek mnie krytykował, obdarowywał cennymi radami niewiedzy i braku doświadczenia. Już lepiej milczeć, a tylko garstka korzysta z tego przywileju. Ewentualnie WYĆ, to zawsze słuszne rozwiązanie.
Czasem mówi: SKOŃCZYŁAM! - i nakręca się na nowo. Czy to nie dowód na zupełnie zgubne założenie, że każda rzecz ma swój koniec?
Wyjątkowo trudno wybaczyć sobie porażkę, dlatego należy zaprzeczyć idei końca, a wówczas pojawią się potrzeby inwencji i usilnych starań, które niosą ze sobą nadzieję zamazania niedoskonałości.
Tym sposobem w poniedziałek piszę bez końca, czekając na początek.