Ze starych pytań bardziej nas interesuje "skąd przychodzimy?" niż "dokąd zmierzamy? Przynajmniej tak to wygląda w naszej edukacji.
Moja pierwsza lekcja informatyki odbyła się jeszcze w latach dziewięćdziesiątych (ubiegłego wieku). W sali znajdowały się już komputery. Procesory nie poradziłyby sobie z zadaniami stawianymi przez dzisiejszego przeciętnego użytkownika, zaś czarno-białe monitory, które w zderzeniu ze spotykanymi współcześnie posądzilibyśmy o nadwagę, zmusiłyby do zakupu sporego biurka lub jakiejś dostawki. Nauka zdalna na tym sprzęcie — przynajmniej taka, o jakiej myślimy dziś — właściwie niemożliwa. Wtedy to nie dziwiło. Chyba że pozytywnie, skoro wcześniejsze roczniki w ramach lekcji informatyki były raczej skazane na wyobrażenia o komputerach. W maleńkim Ostrzeszowie — w moim mieście rodzinnym — te pecety w szkolnej sali budziły w uczniach przeważnie respekt wymieszany z lękiem. Po prostu mało kto w domu miał jakikolwiek komputer, a słowo telefon kojarzyło się raczej ze sprzętem na kablu, z którego korzystanie oznaczało obciążenie domowego budżetu. Rozmowy były — jak na dzisiejsze standardy — bardzo drogie.
Wróćmy jednak do lekcji. Do mojej pierwszej lekcji informatyki. Usiedliśmy na krzesełkach — pomimo że klasa została podzielona, to i tak przypadał jeden komputer na parę uczniów. Wyciągnęliśmy zeszyty, do zakupu których zostaliśmy wcześniej zobowiązani (powtórzmy: na zajęciach z informatyki musieliśmy mieć zeszyty) i zapisaliśmy pierwszą lekcję. Nieśmiertelną “Lekcję” i “Temat”.
I tematu z czeluści niepamięci nie wydobędę. NIe wydobędę też notatki. Co więcej nie wydobędę nawet żadnej konkretnej informacji zawartej w tej notatce. Tyle jest warta mniej więcej wiedza po latach. Dlatego jako nauczyciel stawiam bardziej na umiejętności, ale o tym nie w tym miejscu.
Konkrety uleciały, ale wiem za to, czego dotyczyła owa lekcja informatyki. Historii. Historii informatyki. Tego, w jaki sposób kiedyś przekazywano informację oraz tego, jak wyglądały i co potrafiły pierwsze komputery. Prowadzący zajęcia podał nam bardzo dokładne dane dotyczące tych sprzętów. Wymiary, możliwości i tak dalej, i tak dalej.Pamiętam też, że nauczyciel zrobił nam z tych zagadnień kartkówkę na następnej lekcji. Ocena mi umknęła, wraz z innymi zupełnie nieistotnymi ocenami. Wraz z tymi informacjami, które wtłaczane były w moje tak zwane zeszyty przedmiotowe równie bezskutecznie jak w moją głowę.
Najgorsze, że nie chodzi o jedną lekcję informatyki. Stanowi ona tylko przykład tego, że w polskiej szkole dość często uczy się historii nawet poza lekcjami historii. Polska szkoła choruje na historię. Zachowujemy się dość często, jakbyśmy musieli poznać całą przeszłość zjawiska, aby móc zabrać głos lub wyrobić sobie swoje zdanie. Jakbyśmy bezwzględnie musieli poznać twórczość Jana Kochanowskiego zanim zaczniemy czytać lirykę pisaną dzisiaj. Jakbyśmy nie mogli rozmawiać o współczesnej literaturze bez znajomości mitów greckich. W przypadku rozwoju czytelnictwa rodzi to — wg mnie — najróżniejsze negatywne konsekwencje, o czym jeszcze przyjdzie mi napisać.
Dzisiaj tylko o tym, że powinniśmy spróbować uwolnić szkołę od choroby, jaką jest historia. A może dokładniej — historyczność. Jeszcze dokładniej — podejścia do każdego zjawiska od rysu historycznego.
Nie musimy wcale wyrzucać historii w całości. Ma ona się nieźle na [nomen omen] lekcjach historii. Ale nie lepiej pokazać uczniowi obecny stan [badań], a potem — gdy będzie go to interesować — pokazać, skąd to zjawisko wyrosło? Nie lepiej uczyć go umiejętności, które będzie mógł wykorzystać zaraz po wyjściu z budynku szkoły? I daleki jest o myśleniu, żeby na nich zarabiał. Myślę o tym, co jest o wiele istotniejsze. O tym, żeby dać uczniowi narzędzia do opisu świata, do rozumienia rzeczywistości — a przynajmniej do podjęcia próby opisu.
Tylko że w polskiej szkole [tylko tę znam tak dobrze, żeby na jej temat się wypowiadać] brak silnego przekonania, że wiedza i umiejętności zdobyte w szkole da się wykorzystać poza jej murami. Jakbyśmy wchodzili do jakiegoś innego wymiaru. Dzieci już na wczesnym etapie szkolnym zostają dość często nauczone, że to, co w szkole, zostaje w szkole. Uczą się dla stopni, co szybko niszczy w nich chęć poznawania rzeczywistości. Przynajmniej nie przy pomocy zagadnień omawianych w szkole.
Nie mam zamiaru mówić, że to nauczyciele chcieli iść w tę stronę. Tutaj działo się (i dzieje) coś gorszego. To jakieś wspólne społeczne przekonanie pozbawione argumentacji. Przekonanie, które można zacząć zmieniać — tylko czy komukolwiek na tym zależy?
Na razie tkwimy w przekonaniu, że nie wiesz nic o piłce nożnej, skoro nie pamiętasz sukcesów (i porażek) reprezentacji polski w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.