Wczoraj Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok na kobiety.
Zakaz przerywania ciąży w przypadku dużego prawdopodobieństwa ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu oznacza praktycznie całkowity zakaz aborcji w moim kraju. A to oznacza, że mój kraj nie uważa mnie za obywatelkę. To oznacza, że mój kraj w ogóle nie uważa mnie za myślącego i czującego człowieka, tylko za dodatek do własnej macicy. Oznacza to również, że moim krajem rządzi banda bezdusznych skurwysynów.
W pierwszym odruchu chciałabym powiedzieć: pierdolę taki kraj, wynoszę się stąd, au revoir i adieu. Bo nawet nie chce mi się słuchać tej bandy podstarzałych pajaców, którym się wydaje, że mają coś do powiedzenia w sprawie mojej macicy (nie macie, panowie, nie macie i nigdy nie będziecie mieć. Serio: walcie się).
W drugim odruchu biorę głęboki oddech i myślę: dobrze. Przecież to im nie może ujść płazem, sami kręcą na siebie bicz. To będzie ich gwóźdź do trumny. Zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej (i tak jednej z najbardziej restrykcyjnych w Europie) sprzeciwia się 80% polskiego społeczeństwa. I władze właśnie ostentacyjnie olały społeczeństwo, celem rozegrania swoich małych gierek i zadowolenia tej części elektoratu, która i tak stoi już nad grobem i klepie zdrowaśki. Wiwat demokracja.
Kiedy piszę te słowa, w Warszawie tłum maszeruje w kierunku siedziby PiS, z wojną na transparentach. I wiecie co? Wierzę w nas. Wierzę w to, że ta wściekłość, która rozsadza mi dziś wnętrzności jest uniwersalna i zalała kobiety jak kraj długi i szeroki. Wierzę w to, że wkurwione kobiety to siła, która rozpierdoli system. Wierzę w mężczyzn, którzy staną za kobietami murem i nie pozwolą ich torturować. Wierzę, że to jest początek końca tej ekipy, początek końca tych wszystkich pajaców i skurwysynów, tych kardynałów i prezesów, że to jest godzina ich politycznej śmierci, amen.
Po raz pierwszy od bardzo dawna wierzę w mój kraj.
Dominika Ciechanowicz