W kwestiach sportowych zawsze byłam i jestem do tyłu. Nieraz dopiero dzień po jakimś decydującym meczu, któremu kibicuje ponoć niemal cała Polska, dowiaduję się przypadkiem, że takie zdarzenie miało miejsce.
I nic na to nie poradzę. Nigdy nie rajcował mnie sport, do dziś nie mogę pojąć, co jest fascynującego w oglądaniu spoconych facetów uganiających się za piłką.
W dzieciństwie, co prawda, lubiłam oglądać skoki narciarskie i jazdę figurową na lodzie, ale to były czasy głębokiej komuny, zaledwie dwa programy w telewizji, raz dziennie bajka dla dzieci na dobranoc i od czasu do czasu jakiś serial, na którego kolejny odcinek czekało się cały tydzień.
Dziś młodym ludziom z pokolenia moich dzieci wydawać to się może niewiarygodne. A jednak tak właśnie było!
Gdy uczęszczałam do podstawówki, sport kojarzył mi się przede wszystkim z piłką rzucaną przez wuefistę przez okno pokoju nauczycielskiego na szkolne boisko i z nieśmiertelnym okrzykiem: "grajcie w dwa ognie!".
I z moim wujkiem Staszkiem. Wciąż oglądał jakieś mecze, obstawiał sportowe zakłady (chyba piłkarskie?) i klął na czym ziemia stoi, gdy jego ulubieńcy przegrywali (czyli średnio co tydzień). Wiecznie zamęczał wszystkich swoimi teoriami spiskowymi na temat sprzedawanych meczów, chociaż teraz, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że musiał wiedzieć więcej niż przeciętny kibic, bo czy w latach siedemdziesiątych minionego wieku mówiło się głośno o takich przekrętach? Częściową prawdę o nich odsłonił chyba dopiero kultowy film "Piłkarski poker" z 1988 roku ze świetną kreacją Janusza Gajosa.
Szkoła średnia niewiele zmieniła w moim podejściu do sportu, a nawet mnie do niego jeszcze bardziej zniechęciła, bo na lekcjach wuefu wciąż ćwiczyłyśmy (my, dziewczęta) grę w koszykówkę.
Z mało imponującym wzrostem 163 cm i posturą trzciny uginającej się na wietrze nie miałam wielkich szans w zderzeniu z kilkoma wyższymi o głowę i solidnie zbudowanymi koleżankami. Gdy miałam naprzeciw siebie pewną Ewkę, albo rzucałam piłkę i uciekałam w popłochu w róg boiska, albo – co gorsze – przyciskając kurczowo piłkę do brzucha, zapominałam o rzeczy tak podstawowej jak kozłowanie i pędziłam na łeb, na szyję, mając nadzieję, że umknę tej bestii i wreszcie trafię do kosza (na plus zapisuję sobie, że nigdy nie strzeliłam samobója, czego nie można powiedzieć o naszej futbolowej narodowej reprezentacji).
Niestety, obie moje popisowe techniki nie tylko nie zaskarbiły mi przychylności nauczyciela wuefu, ale kilka razy omal nie doprowadziły go do apopleksji. Na szczęście wciąż ma się dobrze, trzyma się prosto i w dodatku teraz jesteśmy w przyjaznych stosunkach.
Na studiach moje przygody ze sportem także nie okazały się imponujące. Najpierw trafiłam na basen, skąd szybko mnie wypisano, gdy okazało się, że po każdym treningu przynoszę zwolnienie lekarskie – na zmianę od laryngologa i alergologa, bo albo załapywałam zapalenie nosa, gardła i uszu, albo dostawałam podejrzaną wysypkę, potem zdiagnozowaną jako uczulenie na chlor.
Z basenu przeniesiono mnie na ...gimnastykę artystyczną. Do dziś pozostaje dla mnie wielką tajemnicą logika, jaką ktoś się kierował, dokonujac tej zmiany.
Początkowo byłam wniebowzięta, ale tylko do drugich zajęć, dopóki prowadząca nie uparła się, że w ciągu godziny nauczy mnie robić szpagat, gwiazdę i salto. Ambitne plany obejmowały także jakieś akrobacje na drążku i równoważni, taniec z piłką oraz wywijanie szarfą, na szczęście nie jednocześnie.
Po godzinie rozciągania się z trudem dotarłam na stancję, a na kolejnych zajęciach skręciłam sobie kostkę i bezczelnie wykorzystałam ten fakt, by już więcej nie trafić na trening prowadzony przez jakąś niewyżytą i niespełnioną akrobatkę.
Ortopeda, do którego trafiłam, okazał się zacnym człowiekiem i do końca roku akademickiego pozwalał się oszukiwać, wypisując mi systematycznie zwolnienia lekarskie.
Gdy moje koleżanki z roku pociły się na salach gimnastycznych, ja czytałam książki, i czułam się w pełni usprawiedliwiona. W końcu nie spałam w tym czasie ani nie byczyłam się w łóżku!
Od tamtej pory upłynęło trzydzieści lat. Dziś nadal sport mnie nie rajcuje, ale mogę pochwalić się niezłą kondycją – potrafię bez problemów przejść kilkadziesiąt kilometrów dziennie i tyleż przejechać na rowerze. W ogrodzie bez zadyszki wyrywam taczki chwastów i dzięki jodze jestem gibka niczym kocur. Jakby tego było mało, umiem stanąć na głowie (w sensie dosłownym i przenośnym), ruszać lewym uchem i dotknąć prawym kciukiem prawego przedramienia. A to wszystko zasługa mojej osobistej, własnej dobrej woli – gdy nikt nie zmusza i nie nagabuje, można czynić cuda!
Co to ma wspólnego ze sportem? - można spytać. Ano ma wiele, bo trening czyni mistrza, a z niewolnika nie ma zawodnika.
Poza tym po latach mojej ignorancji względem sportu mogę nie znać składów naszych mistrzowskich drużyn, mogę nie wiedzieć, gdzie i kiedy odbywają się mundiale i olimpiady, mogę nie mieć pojęcia, co jada na obiad Robert Lewandowski i co ostatnio reklamował (bo i po co mi ta wiedza?), ale w pamięci wciąż mam kultowe nazwiska polskich sportowców sprzed wielu lat, utrwalone głównie dzięki wujkowi Staszkowi.
W piłkarskim świecie to przede wszystkim Boniek i Deyna. O Zbigniewie Bońku wciąż jest głośno, ale nieżyjący Kazimierz Deyna pamiętany jest już chyba tylko przez moje pokolenie. A może się mylę? Byłoby miło, gdybym nie miała racji.
Chcąc kultywować swoje piłkarskie wstecznictwo, ostatnio sięgnęłam po biografię Deyny i inne książki autorstwa Romana Kołtonia, sportowego reportera, znanego przede wszystkim z Polsatu i licznych publikacji.
Co ciekawe, jakoś nie zainteresowały mnie monografie dotyczące obecnych mistrzostw świata w piłce nożnej. Może dlatego, że nasza drużyna nie ma czym się pochwalić? A może po prostu dlatego, że nie mam potrzeby płynięcia z prądem? Że lubię spojrzeć wstecz, przypomnieć sobie, jak to się stało, że nie zostałam sportsmenką, lecz książkowym molem?
Na razie przeczytałam zaledwie pięćdziesiąt stron książki "Deyna, czyli obcy", ale już czuję, że lektura mnie wciąga. Mnie? Sportową ignorantkę? No właśnie! To dopiero ciekawe!
BEATA IGIELSKA
fot. Beata Igielska