Beka z felietonów Krausego

Rafał Krause
Rafał Krause
Kategoria felieton · 15 września 2014

Felieton Rafała Krausego.

Jeżeli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy, aby angażować swój czas i chęci w pracę, której skutki będą wystawiane na pożarcie opinii publicznej, to – niezależnie od tego, czy będzie to dzieło sztuki, inicjatywa społeczna albo działalność promocyjna – nie zapomnijcie podkreślić, że robicie to wszystko dla beki. W przeciwnym razie wasz trud może spełznąć na niczym. Albo wypełznąć z kałuży własnego potu prosto pod ostrza chłodnego wiatru ironii.

 

Powyższy wniosek to oczywiście żadne novum. Raczej beka z analizowania beki we wrześniu 2014. Kolejny z przykładów społecznych następstw końca historii i wielkich narracji – któraś z rzędu inkarnacja postmodernistycznego żartu. A przecież miało dojść do erozji tej filozofii. W końcu doniesienia z globu udowadniają, że powinniśmy trzymać rękę na pulsie, bo bez nowych, wspólnie realizowanych sposobów na uleczenie świata, możemy mieć problemy z ogarnianiem rzeczywistości. Uleczenie świata? Wspólnie realizowane sposoby? No właśnie. W tym momencie kamera najeżdża na komentarze do tego tekstu i ukazuje oburzenie piewców indywidualizmu, straszących demonami minionych totalitaryzmów. Spoko, ja też o nich pamiętam. Wszyscy pamiętamy, myślimy. W tym czasie „bekokracja” trwa w najlepsze.

 

Rządy beki to oczywiście władza lolkontentu, a ściślej jego posiadaczy. Prezydentem tego systemu, głównie ze względu na reprezentacyjny charakter rzeczonego stanowiska, może być Joker (zwłaszcza ten z Mrocznego rycerza w kreacji Heatha Ledgera). Ale na premiera nadawałby się bardziej wróżbita Maciej. Oczywiście z uwagi na skuteczność i umiejętność racjonalnego zarządzania beką (choć paradoksalnie – nie wiadomo, czy świadomie). Sama beka, mimo że w internecie jest już pojęciem dość wyświechtanym, ciągle dominuje, ewoluując i przybierając nowe pseudonimy. Np. „Płakał jak” – jak w szablonowo powstających fejsbukowych fanpejdżach typu „Poeta płakał jak pisał” albo „Grafik płakał jak projektował”. Wszak o lajki gra się toczy, a gdzie większa ich ilość, tam są i pieniądze. Mechanizm jest prosty – niby beka z lajków, ale przecież lajki z beki. I tak bekowy kapitalizm się kręci, pożerając i rodząc się na przemian. Uczymy się dla beki, chodzimy do pracy dla beki. Bierzemy dla beki śluby, których udzielają nam biskupi, którzy płakali, gdy konsekrowali. Potem kupujemy mieszkania urządzone w stylu polisz arkitekczer, a w nocy nie śpimy, by trzymać kredens. Rano podsłuchujemy w Almie albo Biedronce, następnie w gazetach przeglądamy nagłówki nie do ogarnięcia. I nawet w telewizji – przekaźniku, w którym treści w większości były prezentowane niegdyś w sposób profesjonalny – oglądamy festiwal trollingu w guście internetowych prowokacji, pod postacią seriali paradokumentalnych. Potem przychodzi smuteczek emerytury. I w końcu nie umieramy, bo o tym się nie mówi. Za to wcześniej rodzimy się – oczywiście dla beki, co może stanowić esencję tego systemu.

 

Ale dlaczego zżymam się na ten cały karnawał? Przecież sam lajkuję większość wymienionych stron. Uwielbiam bekę – np. reaguję śmiechem na niektóre przykre koleje własnego losu, korzystam z autoironii. Z dystansem spoglądam na przywary społeczeństwa z którego się wywodzę, kraju w którym żyję. Dlatego nie dziwi mnie pogląd niektorych, że owa społeczna dezynwoltura i przywdziewanie ironicznych masek może być reakcją na weltschmerz, życiowe bolączki (zwłaszcza uwzględniając konktest lokalny, a konkretnie polski). Zgoda, śmiech jest doskonałym lekarstwem. Problem zaczyna się, gdy chcemy posiadać moc sprawczą. Gdy w grę wkraczają ambicje i próby działania niekoniecznie nastawionego na zysk.

 

Impulsem, który popchnął mnie do napisania tego felietonu był pewien fejsbukowy (a jakżeby inaczej) post. Paweł Klimczak (redaktor serwisów muzycznych, m.in. Lineout.pl oraz Screenagers.pl) komentował w nim dość ociężale przebiegającą zbiórkę pieniędzy na rozkręcenie papierowego wydania magazynu muzycznego M/I. Autor wpisu stwierdził, że przyczyną zbyt wolnego wpływu funduszy na tę hucznie promowaną inicjatywę kulturalną jest to, że w naszym kraju ciężko zorganizować szum i aprobatę wokół czegoś, co nie opiera się na nostalgii albo bohaterce mojego felietonu, czyli „bece”. Summa summarum, potrzebną sumę udało się szczęśliwie uzbierać (na pewno przyczyniły się do tego również starania wielu innych serwisów związanych z muzyką), ale niesmak przykrej konkluzji pozostał. Czy rzeczywiście jesteśmy skazani na rządy beki i marginalizację nie tylko patosu, ale i wszelkich prób działań na rzecz wspólnoty? Czy wsparcie systemowej redystrybucji dochodów na rzecz potrzebujących nie będzie nigdy cieszyć się takim powodzeniem, jak okazjonalna pomoc bezdomnym przez popularnego prankera Wardęgę, zarejestrowana kamerą i opublikowana w sieci? Cóż, nie jest tajemnicą, że beka z pewnością nie rozstrzygnie tego dylematu na korzyść pierwszej propozycji.

 

Internet czasami udowadnia, że można się beką posługiwać także prowadząc zaangażowaną krytykę polityczno-społeczną, czego przykładem jest fanpejdż Beka z przedsiębiorców. W końcu tutaj towarzyszy ona konkretnym postulatom politycznym, nie ograniczając się jedynie do ironicznej pozy. Być może jest to jakiś sposób – wykorzystywać tkwiący w niej potencjał do walki albo promocji określonych wartości. Mówimy tu oczywiście o gruncie języka, ponieważ beka sama w sobie jest dekonstrukcją, chaosem.

 

Ja – niestety muszę przyznać – nie porzucę jej całkowicie. Zwłaszcza, że ów termin wywodzi się z Trójmiasta i przylgnął do mojego języka jeszcze w okresie szkolnym, nim jego popularność rozprzestrzeniła się na całą Polskę. Jestem z nim zatem związany nierozerwalnie, choćby z powodów nostalgicznych. Niemniej jednak, warto też działać bez niej. Dlatego postuluję – róbmy mniej z beką. Róbmy mniej choćby dla jej samego dobra. Zróbmy to. Zróbmy to dla beki.