Kiedy w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" Keating staje się dla młodzieńców Kapitanem, trzymamy za nim, nie za rodzicami, którzy dla swych dzieci mają już przygotowany plan całego życia.
Kiedy umarł Robin Williams w Internecie można było odnaleźć najróżniejsze lamenty i wspomnienia. Umarł w końcu jeden z poetów gry aktorskiej. To ostatnio dość częste. Bez względu na to, czy o odchodzącej – znanej – osobie cokolwiek wiedzieliśmy, czy znaliśmy jej twórczość, czy po prostu ulegamy faktowi, że inni (tak zwani znajomi) już wkleili coś o tej osobie, bądź z kto wie, jakich jeszcze powodów… Sam płacz na portalu społecznościowym niewiele nas w końcu kosztuje. Ma to nawet swoje plusy. Jeżeli na przykład nie zwykliśmy uruchamiać od rana telewizora czy też wysłuchiwać radiowych komunikatów, to dzięki zajrzeniu na swoją tablicę dowiadujemy się, co się w świecie wydarzyło. Notorycznie tą drogą zdobywam wiedzę o współczesności.
Tak też dowiedziałem się o śmierci Robina Williamsa. Tak też natrafiłem na różne artykuły o emocjach związanych z jego śmiercią i o wielkich rolach, jakie przyszło mu w karierze zagrać. Lista jest długa i nie miałoby większego sensu jej tu przywoływać. Poukładać zaś kolejne filmy z udziałem Robina Williamsa tak, aby stworzyć ranking – nie jestem godzien. Wybór byłby nazbyt subiektywny, a i same filmy tak różnorodne, że trudno byłoby odnaleźć dla nich wspólny mianownik. Jak postawić obok siebie Pani Doubrfire oraz Fisher Kinga?
Jest jeszcze coś. Mówić o każdym z tych dzieł tylko w jednym/dwóch zdaniach, częstokroć oznacza pominąć ich istotę. W końcu, jeżeli trzeba pochwalić grę aktorską Robina Williamsa, to głównie właśnie za subtelność oraz rozbudowaną psychologię postaci. Zdarzało się, że gdy cały film nie porywał, to nas uwodził bohater, zatrzymywały nas emocje wyrażone czasami w prostych gestach, czasami w wybuchu ekspresji. Podobnie dzieje się w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów.
Czytajmy umarłych poetów
Oglądając Stowarzyszenie… dzisiaj, możemy odnieść wrażenie, że ów film bywa naiwny, że upraszcza rzeczywistość, miejscami zdaje się po prostu baśniowy. Znajdą się też zapewne tacy, którzy od razu zaczną te argumenty odpierać i mają do tego niezbywalne prawo. Jeden element tego filmu zdaje się bronić samodzielnie nawet po tylu latach (powstał w 1989 roku) – aktorstwo. I nie chodzi wcale o samego Williamsa.
Nie o tym jednak zamierzam pisać. Raczej o tym, że to Stowarzyszenie Umarłych Poetów okazuje się niezwykle aktualne. Można nadal czytać wiersze poetów, pomimo że nie żyją. Można nadal oglądać filmy ze zmarłymi aktorami.
Łatwo odnaleźć w sieci, a i na lekcjach polskiego w szkole (powieść napisana na podstawie Stowarzyszenia… bywa czytana w gimnazjach), wyznania chwalące nie tylko Robina Williamsa za grę aktorską, ale także postać, którą przed nami na ekranie tworzy – za jej nastawienie do nauczania.
Każdy z nas chciałby mieć takiego nauczyciela. John Keating wprowadza nowoczesne metody nauczania poezji, dzięki czemu uczniowie coraz bardziej angażują się na jego zajęciach. Kto z nas nie chciałby, aby uczono go głównie samodzielności oraz myślenia, do tego w interesujący sposób, kto nie chciałby, aby wreszcie umarło śmiercią naturalną sztampowe odpytywanie z interpretacji wiersza podanej wcześniej na lekcji? Aby nie narzucano nam ścieżki życiowej, ale aby nauczono nam ją rozsądnie wybrać.
Oglądamy Stowarzyszenie Umarłych Poetów i podziwiamy odwagę, kreatywność oraz charyzmę świeżo upieczonego nauczyciela szkoły męskiej, którego sposób bycia przeciwstawia się otoczeniu, całej radzie pedagogicznej, przekonanej, że w wieku siedemnastu lat nie potrafi się jeszcze samodzielnie myśleć. Widzimy, jak Keating staje się dla młodzieńców Kapitanem. Trudno się dziwić. Trzymamy za nim, nie za rodzicami, którzy dla swych dzieci mają już przygotowany plan całego życia.
W życiu jak w filmie?
Każdy z nas chciałby mieć takiego nauczyciela. No właśnie. Z nas. Nas okazuje się tutaj kluczowe. Bo dla siebie oczywiście pożądamy świata, który pozwala nam na realizację naszych marzeń. Inna sprawa, gdy idzie o dzieci. Gdy zaczynamy rozmowę o naszych dzieciach. Wówczas wolimy nadal, aby to właśnie fakt, że są nasze był ważniejszy od tego, że stanowią one pewien podmiot, a nie tylko przedmiot zdarzeń. Nagle przesuwamy ciężar. Znowu jesteśmy egoistyczni.
Czy chcemy, aby ojciec mógł decydować o życiu swojego syna, aby je ukierunkowywał, czy może to – do czego nakłania swoich uczniów Keating – dzieci same powinny umieć wybrać, umieć podjąć decyzję?
Dyskusje publiczne na temat edukacji – która mimowolnie z niechcianego, zapomnianego pisklęcia, stała się bohaterem, o ile nie najważniejszym, to przynajmniej drugoplanowym – udowadniają, że znaczna część polskiego społeczeństwa stanęłaby jednak po stronie ojca Neila, zakazującego, dobrze wiedzącego, co dziecko powinno w życiu.
Coraz częściej odnosi się w Polsce wrażenie, że szkoły przestają pokazywać świat, uczyć umiejętności, namawiać do samodzielnego, twórczego myślenia. Coraz częściej stają się miejscem, w którym pragnie się ideologicznie indoktrynować. O tym, że promuje się rozwiązywanie ujednoliconych i zamkniętych na świat testów, jakby edukacja była sterylnym naczyniem, jakimś pęcherzem bez drobnoustrojów, nie warto wspominać.
Sprawy zaszły dalej. Bowiem, gdy już nauczymy dzieci zamalowywać odpowiednie kwadraciki na testach, kiedy nauczymy je, jak w wierszu odnaleźć to, czego będą od niego wymagać, a nie to, co może mu się podobać, gdy będzie znało wzory i rozkłady, wreszcie znajdzie się trochę czasu na… uparte budowanie światopoglądu. Nie własnego, ale tego, który pragnie się narzucać. A że tradycyjny, a że nowoczesny…
Nie trzeba być specjalnie szkolonym, aby wyłapać tych, którzy wybierają nastawienie prezentowane w Stowarzyszeniu… przez pana Perry’ego, narzucającego synowi własne wartości. Pomińmy na chwilę nasuwające się od razu sytuacje, w których wkładamy dziecku do głowy – jako prawdę objawioną i jedyną – wyznawaną przez nas religię lub też brak wiary. Czy nie mamy wrażenia, że w niektórych przypadkach próbuje się dać rodzicom władzę absolutną nad dzieckiem? Puste słowa?
W przygotowanym przez Fundację PRO-Prawo do Życia chodzi – ponoć – o to, żeby rodzice decydowali o tym, w jaki sposób w sferze seksualności będą kształcone ich dzieci. Pytanie, jakiego kształcenia będą chcieli niektórzy rodzice zostaje przemilczane.1
Po powrocie grupki licealistów z Liberii ogarniętej epidemią, media zadawały pytanie, czy ten wyjazd to dobry pomysł. Ks. Jerzy Babiak, organizator owej przygody, w wyjaśnieniu zaznacza: Świadomość epidemii i zagrożeń była obecna zarówno we mnie, jak i w uczestnikach oraz przede wszystkim w rodzicach. Podkreślmy: przede wszystkim w rodzicach. 2
Takich przykładów z publicznych dyskusji moglibyśmy przytaczać całą masę. Uświadamia to, że owo uogólnienie, ów zachwyt wyrażany w wielu miejscach nad postawą filmowego Keatinga, tak naprawdę nie powinien się zamknąć w zwrocie: Każdy z nas chciałby mieć takiego nauczyciela. A przynajmniej powinniśmy dorzucić: Dla siebie, ale niekoniecznie dla swoich dzieci.
Polski (a obawiam się, że w innych krajach wygląda to podobnie) współczesny Keating trafiłby na mur nie do pokonania i mógłby co najwyżej walić w niego nieubłaganie jakby razem z bohaterem Cervantesa ruszał na wiatraki. I gdzieś tam – zakładam i wierzę – rusza. Trochę mniej efektownie niż wersja filmowa, ale ona skażona jest hollywoodzką potrzebą hiperbolizacji. To dobrze wzrusza, szczególnie pod koniec opowieści. Wystarczy przypomnieć sobie przymusowe wyciskanie łez w „dziełach” Spielberga (chociażby Szeregowiec Ryan).
Nie ma co więc od tych nauczycieli oczekiwać takiego przesadyzmu, czasami twardo stąpają po wystygłym gruncie naszej planety, ale wiedzą, jaką wartość niesie ze sobą samodzielne myślenie i doceniają kreatywność. Czasami pozwalają uczniowi nazwać bzdurami to, co znajdzie w podręczniku, rzadziej wyrwać strony niczym Keating na pierwszej lekcji. Pozwalają wyrazić swoje zdanie na temat Stowarzyszenia Umarłych Poetów, pozwalają na uwagi ze wszech miar krytyczne, cieszą się z dyskusji; bo – nie wiem, czy wiecie – warto uczyć dzieci dyskutować, aby później potrafiły coś więcej niż obrzucanie się inwektywami, co ostatnio dość częste w publicznych dyskusjach.
Od nas zależy, czy będziemy Keatingów w szalonych działaniach wspierać, czy też może raczej blokować i doprowadzać do tego, że dyscyplinarnie zostaną zwolnieni za wywrotową działalność. Czy jako uczniowie takiego pedagoga bylibyśmy w stanie na pożegnanie wdrapać się na ławki i powiedzieć: O Kapitanie, mój Kapitanie3?
Podczas oglądania Stowarzyszenia Umarłych Poetów działa chyba ten sam mechanizm, co podczas wizyty w kinie na horrorze (dobrym, co ostatnio rzadkie) lub romansie. Niby historyjka ciekawa, może i wzruszająca, ale czy na pewno chcielibyśmy, aby stała się elementem naszego życia?
Ciągle warto dyskutować o umarłych
Kiedy umarł Robin Williams, przejrzałem sobie spis filmów z jego udziałem i doszedłem do wniosku, że znajduje się tam sporo dzieł, o których ciągle warto dyskutować, które warto przypominać, gdy dochodzi między ludźmi do dyskusji. Nie zawsze oczywiście musimy się zgadzać z jego twórcami, nie zawsze musimy polubić bohatera granego przez Robina Williamsa. Nie musi się nam ów film nawet podobać. Ale przecież filmów nie ogląda się tylko dlatego, że są ładne. Z kinem jest podobnie jak z poezją:
Zdradzę wam tajemnicę: nie czytamy poezji dlatego, że jest ładna. Czytamy ją, bo należymy do gatunku ludzkiego, a człowiek ma uczucia.4
----------------------------------------------------
1 O projekcie można przeczytać m. in. na stronach TVN24: tutaj (wejście z dnia: 15 sierpnia 2014)
2 Cytuje za: Licealiści wrócili z Liberii, gdzie szaleje ebola..., tutaj (wejście z dnia: 15 sierpnia 2014)
3 Zwrot ten jest nawiązaniem do wiersza Walta Whitmana O Kapitanie, mój kapitanie. Można go przeczytać na Wywrocie: tutaj
4 Cytat z filmu Stowarzyszenie Umarłych Poetów, USA, reż. Peter Weir, 1989.