Marzenia spiętej głowy. Felieton Rafała Gawina

Rafał Gawin
Rafał Gawin
Kategoria felieton · 29 lipca 2014

System freudalny

Notatki na marginesie osobnych przyjemności

 

Jeżeli popęd seksualny determinuje wszystkie działania człowieka, jeżeli są one efektem wyparcia, sublimacji lub wzmocnienia mechanizmów sprzyjających wyżyciu się na miarę swojego mniej lub bardziej chorego libido, jak okiełznać tak jednoznaczną rzeczywistość? Wierszem? Prozą? Uczynkiem? Zaniedbaniem? Jedno jest pewne. Nie felietonem.

 

W USA niedługo wystartuje The Sex Factor, talent szoł mający na celu wyłonienie nowych gwiazd porno, zgodnie z parytetem: jednej męskiej i jednej żeńskiej. Szesnaścioro uczestników walczy o milion dolarów i nagranie sceny z prowadzącą program, coraz bardziej znaną w przemyśle Belle Knox. Wyzwania? To bardzo proste: seks w rozmaitych pozycjach i konfiguracjach. Nad całością czuwa jury z branży, którego nie trzeba przedstawiać. Oczywiście, zaraz powiecie, że nie wiecie, o kogo chodzi. A ja wiem swoje. I zaraz do tego dojdę, sam.

 

Pamiętam, jakie poruszenie wywołało czytanie utworu Mathewsa o masturbacji. To było na jednym z Portów we Wrocławiu. Przy każdej kolejnej małej prozie przedstawiającej bohaterów-onanistów z całego świata rosła konsternacja. Jakby ktoś zanieczyścił powietrze w dystyngowanym towarzystwie, które nie korzysta z kibla, jedynie – w bardzo wyjątkowych sytuacjach, w zaciszu domowym – z toalety. I oczywiście co bardziej światli i postępowi twórcy i odbiorcy niszowej literatury na poziomie podkreślali,

że chodziło o nudę, że ta powtarzalność ich męczyła. Nic z tych rzeczy. Najbardziej uderzał najprostszy fakt: to najzwyklejsza czynność, której poddają się wszyscy. Dosłownie i w przenośni. Już Woody Allen próbował ją przyswoić prawie 40 lat temu, i nawet obsypano go Oscarami: masturbacja to seks z osobą, którą najbardziej kocham. Krótko i na temat. A wciąż niewystarczająco.

 

Tak samo tygodnik „Polityka”, jeden z ostatnich stojących na straży redakcji i korekty na miarę bogactwa języka polskiego (dygresja? Niekoniecznie, o tym w następnych felietonach), co rusz serwuje tematykę bliską ciału, ostatnio – BDSM. I dobrze, że pojawiają się próby oswojenia zwyczajnych zachowań, które obrosły takim tabu, że nawet kościół by tego lepiej nie wymyślił. Ale to zwykle bardzo bezpieczne artykuły, odwołujące się do pojęć typu norma i – hipokrytycznie – zasady współżycia społecznego. Ukazują pewne zjawiska w charakterze ciekawostek z życia odmieńców, gorących tematów na jedno posiedzenie w jednym z miejsc odosobnienia. Maria Janion przewraca się nad grobem.

 

Tymczasem problem masturbacji jest wieloaspektowy. Wróć, nie problem, a raczej zagadnienie: to wiele procesów, które dokonują się w organizmie człowieka przy podejmowaniu wielu inicjatyw, zwłaszcza tych z dziedziny twórczości. Jest silnie związany z samoświadomością, akceptacją podrygów własnego ego, narcyzmu, bez którego trudno o szacunek dla samego siebie. I nie rozmawiamy tutaj o satanizmie

(ja w centrum, a reszta do góry nogami lub w odbiciu lustrzanym), to byłoby zbytnie uproszczenie i przekombinowanie zarazem – przerzucenie wątków wybitnie cielesnych do sfery metafizyki, sumienia i jego braku. Akurat o ciele wolę myśleć bez podobnych, wyimaginowanych wspomagaczy. Zwłaszcza o własnym, w kontekście jego wewnętrznego i zewnętrznego spokoju.

 

Dlatego proponuję felieton szkatułkowy, który raz na zawsze rozprawi się z podstawową, palącą i rozpalającą kwestią:

 

 

Niedole masturbacji,

czyli coming out seryjnych samogwałcicieli

 

Nie wszystko układa się tak, jak powinno – potrzebujemy więc czynności zastępczych i jest to całkowicie normalne i naturalne. Wszystkiemu winne brak i nadmiar. Dobre, bo ostateczne, proporcje ma tylko śmierć. Ale wcześniej trzeba sobie jakoś radzić. Już widzę te reakcje: „Samogwałt? No co ty, ja?”. „Ja też nie”. „Ja tym bardziej nie”. Dobre sobie. Kto się nie masturbuje, niech pierwszy zerwie połączenie z siecią i zaatakuje wirusem ten felieton.

 

M.K.E. Baczewski pierwszy wyszedł z szafy, pisząc kiedyś w jednej z notek biograficznych „birbant i masturbant”. Napisał… i nikt nie odniósł się do tych dwóch bardzo istotnych słów. Jakby znowu zabrało komukolwiek odwagi (bo przecież zakładamy, że to nie z powodu niszowości notki autorskiej popularnego Bacza, że jednak w kraju jest tych 15–20 osób, które czytają ze zrozumieniem, a nawet czasem komentują poezję i szeroko rozumiany literacki półświatek), by wejść w istotę rzeczy i pomóc jej dojść do konkretnego punktu.

 

Młoda i urodziwa poetka, podczas wspólnego jedzenia kanapek w jednej z amerykańskich sieciówek w mieście blisko ściany wschodniej wyznała, że z nikim nie miała tak dobrych orgazmów, jak ze sobą. Czy powiedziałaby to publicznie? Na trzeźwo (liczba obalonych browarów sięgnęła dwucyfrówki)? Ewentualnie tylko w wierszu. Ale wiersz z definicji jest rodzajem publicznej masturbacji. Najbardziej paradoksalnej, bo bardzo wstydliwej i wypartej, a jednocześnie tak zorganizowanej, żeby jednak „ktoś zobaczył”, a może nawet poprzyglądał się dłużej i porównał.

 

Ale nie ma co dłużej się ociągać i mydlić państwu oczu kolejnymi anegdotami. Nazywam się Rafał Gawin i jestem onanistą. Nie wystarcza mi żona, nie wystarcza mi literatura, a już zwłaszcza poezja – za dużo w niej ukrytej masturbacji, przed którą uciekam w samogwałt; niby klin, ale jednak swój własny, pewny, sprawdzony. Odbywa się on bardzo różnie. A to sprawdzam swoje nazwisko w Google. (Tu dygresja: jeden znany poeta doctus, z rodzaju tych, których Franaszek wysyła na przymusowe rąbanie drewna na wsi, zadzwonił w sprawie nieprawdziwej informacji na swój temat do jednostki tę informację rozprzestrzeniającej pięć minut po tym, jak się pokazała, i to na portalu zagranicznym, możliwe, że nawet z bukwami). A to opowiadam o sobie. A to czytam felietony Piotrka Macierzyńskiego i porównuję nasze techniki (to jednak krótkodystansowiec, który rozdrabnia się wręcz prostatycznie, tak żeby na każdego spadła choćby kropelka). A to rozkazuję praktykantkom (nie praktykantom – miałem kiedyś jednego, ale nie mogłem się z nim dogadać; jak zdiagnozował specjalista

od relacji międzyludzkich, kierownik Marcin Bałczewski, dlatego, że był chłopcem), mam takie stanowisko, że nawet sam sobie nie podlegam. A to czytam swoje wiersze. A to poprawiam swoje noty biograficzne. A to pielęgnuję pliki z informacjami o sobie (mam całe archiwum, łatwo mnie będzie na jego podstawie pośmiertnie balsamować). A to liczę i zapisuję swoje sukcesy i porażki, łącznie z odwiedzonymi miejscami i wypitym alkoholem (mam 14-lenie archiwum, niedługo będzie mogło legalnie współżyć). A to piszę felietony o sobie.

 

I tak to się kręci. Wystarczy wyjść z szafy i przyznać się do swoich potrzeb. Najlepiej głośno; znajomy anonimowy seksoholik tak właśnie robi: gdy ma ochotę na współpasażerkę lub współużytkowniczkę chodnika, dzwoni do znajomych, by im o tym powiedzieć. Tylko czy dopiero utożsamienie własnych wymagań z nałogiem ma prowadzić do zdania sobie sprawy z ich istotności? Najlepszym specjalistą w swojej sprawie jesteś ty sam; twoje słabości są twoją twierdzą – sensownie i twórczo wykorzystane będą stanowić o twojej sile.

 

Seryjny samogwałcicielu, Miłosz miał rację: innego końca świata nie będzie; świat jest egocentryczny i życie z taką świadomością gwarantuje mniejszy stres i bardziej konstruktywne niepokoje wewnętrzne. Alleluja i do przodu! Choćbyś zmarnował wiele czasu na niepotrzebne nikomu wiersze i felietony.