Wspomnienia Olimpijczyka

spytko
spytko
Kategoria felieton · 1 marca 2009

Konkurs przedmiotowy. Olimpiada. Konkurs wiedzy. Nie jedź, zanim nie przeczytasz. Szybki przewodnik po niszczeniu psychiki.

Komunikaty Dyrekcji z serii „jak zwykle z przyjemnością mówimy o sukcesach naszych uczniów" cieszą niezmiernie i napawają całym wachlarzem emocji. Począwszy od radości z sukcesu rówieśników i zwyczajnej dumy z uczęszczania do tak znamienitej placówki, która doskonale przygotowuje przyszłych finalistów i laureatów, skończywszy na stanie skrajnej nerwicy psychicznej czy zazdrości. Czemu? A, bo brakło mi trzy procent i też bym wygrał Olimpiadę Wiedzy o Imporcie Elektryczności do Stróżówki (w skrócie: O.W.I.E.S.), a bo on(a) nic się nie uczył(a), a i tak ma więcej punktów i tak dalej, i tak dalej... Co sprawia, że takie rzesze ciągną do Miasta Królów - Krakowa - na kolejne fazy rywalizacji? Przyznam, że jak dla mnie, istotnym jest jak rywalizują, a nie o co. Sposób, w jaki podchodzą do sprawy bywa chociaż czasem zabawny.


Standardowo wygląda to tak. Miesiąc lub dwa po rozpoczęciu roku szkolnego instytucje publikują w sieci pierwsze zestawy zadań. Ochoczo pobieramy je i, zwykle samodzielnie, opracowujemy rozwiązania. Druga droga to etap szkolnych eliminacji. Bladym świtem, około 7:30 lub nieco później pod którąś salą na drugim piętrze zbiera się grupka patrzących na siebie podejrzanie licealistów. Jest gorzej niż przed meczem piłki nożnej. Podła atmosfera, przyciszone rozmowy, niepewny nastrój i ciągła gotowość. To ledwie przedsmak drugiego etapu i finału. Tam już tylko krew, pot i łzy.
Nadchodzi radosny dzień, wyniki są opublikowane w sieci (tak, znowu tam, bez komputera ani rusz) i rozlegają się żałosne jęki przytłumione przez okrzyki zwycięstwa. Niektórzy już dawno wzięli się do roboty, będąc niemal pewnymi swojego awansu, inni odpuszczą sobie jeszcze na kilka(naście) dni delektując się częściowym zwycięstwem. Są i tacy, którzy będą się uczyć w autobusie do Krakowa. Tych nazywamy maturzystami ;)
Pierwszy kontakt z siedzibą organizatora imprezy jest jak zwykle przytłaczający. Wielkie budynki akademii onieśmielają, a w połączeniu z ultra-jasnym układem korytarzy (jak w szkole z opowieści o Harrym w Okularach) zachęcają do studiowania. Dodatkowo deprymująco działają snujący się, niewyspani studenci ostatkiem sił walczący o jakieś zaliczenie. Powoli zaczynasz mieć wątpliwości, czy właśnie o taki los się prosisz, bo przecież olimpiady przedmiotowe nie oferują zwykle nic poza indeksem na konkretny kierunek.


W końcu docierasz na umówione miejsce. Już od samego początku wiesz, że dobrze (lub źle - wszystko zależy od punktu widzenia) trafiłeś/łaś. Banda inteligentnie wyglądających ludzi żywo przemieszcza się od ściany do ściany mamrocząc coś pod nosem. To, co mamroczą, jest ściśle uzależnione od rodzaju olimpiady. Matematycy powtarzają wzory i buczą. Tak, buczą, dokładnie w ten sposób w jaki robią to za głośne komputery stacjonarne. Ot, konsekwencja przeprowadzania bilionów operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę. Fizycy wzywają na pomoc Wielkiego Elektrona. Chemicy zdają się podejrzanie bulgoczeć, jednak tego nie potwierdzę gdyż nie byłem i nie widziałem. Generalnie: uczestników olimpiad z przedmiotów ścisłych można poznać gołym okiem. Burza włosów na głowie, źle zawiązany krawat, kilkudniowy zarost wynikający z niechęci do tracenia czasu na golenie, adidasy ubrane do garnituru czy białe skarpety do czarnych, eleganckich półbutów to podstawowe atrybuty przyszłego inżyniera.


Poloniści, historycy i inni humaniści, do których żywię głęboki szacunek będąc jednocześnie zapalonym technokratą zdają się prezentować najlepiej na tego typu galach ;) Stoją zwykle w luźnych grupkach pod ścianami i omawiają istotę wpływu monsunów zachodnich na rozwój kolarstwa w Chinach. Co za fantastyczni ludzie, przynajmniej potrafią się ubrać z gustem ;)


Wołają na salę. Teraz to już pełna mobilizacja. Nikt Cię nie może zatrzymać, a każda okazja do zwiększenia swoich szans MUSI zostać wykorzystana. „Tu nie ma śmiania", jak powiedział pewien znajomy i znamienity obywatel miejscowości Turza.


Dalej już tylko z górki? Tak Ci się wydaje. Siadasz na wyznaczonym

miejscu, które tylko czasami jest wygodnym stolikiem i krzesłem znanym z licealnych realiów. Przeważnie są to wielkie, przerażające „trybuny" wykładowe umieszczone vis-a-vis ogromnych tablic długości 10 - 15 metrów. Miejsca jak na lekarstwo, twarde, drewniane oparcia i lęk wysokości. Z radością spostrzegasz, że ktoś tu dba o Ciebie. Na blacie stoi zawinięta w folię bułką z tradycyjną szynką (z 20% zawartością mięsa), serem i papryką. Z braku innego zajęcia i w obliczu rosnącej paniki wgryzasz się w nią łapczywie i rozglądasz się dookoła. Twój wzrok napotyka tablicę, na której jakiś dystyngowany doktUr wypisał skrzętnie godziny rozpoczęcia i zakończenia pracy. Zaczynasz żałować tak pospiesznego skonsumowania bułki, kiedy dochodzi do Ciebie, że to był twój ostatni posiłek przez następne kilka godzin. Wracając do doktorów: zadziwiająca jest precyzja ich działania. Przypuśćmy, że wszyscy zaczynają pracę kilka minut po dziewiątej. Czas: cztery i pół godziny. Zatem, pan doktUr nie pokusi się o skrót: 9:00 - 13:30. O nie nie, napisze 9:08 i przez następną chwilę głowi się, jak do tego dodać 270 minut. Prawdziwie zmiennoprzecinkowy koszmar.


Piszmy, rozwiązujmy zadania! Oto prawdziwa rozkosz.. Czy aby na pewno? Ty chwytasz arkusz, a Ciebie chwyta pusty śmiech. „Jak to?" - pytasz - „Takie proste?". Godzinę później, kiedy czytasz zadanie czterdziesty szósty raz i DALEJ go nie rozumiesz - wszystko nie wydaje się już być takie oczywiste. Wtedy dziką przyjemność sprawia niszczenie cudzej psychiki. Odpowiednio zaakcentowane frazy w stylu „jakie to proste!", „robiłem podobne wczoraj!" i konspiracyjne pytania z serii: „ile już zrobiłeś? Naprawdę ani jednego? :D" połączone z porozumiewawczymi uśmiechami z łatwością mogą doprowadzić zawodnika do stanu, w którym bez wahania złamie Ci linijkę na głowie. 


Przypuśćmy, że jakoś wytrwało się do końca. Jeszcze tylko oddać pracę, zakodować swoją kartę oraz dopełnić procedury stając przez 4 sekundy na lewej nodze i wykonując dziesiątki niepotrzebnych i irracjonalnych czynności. Uf. Możesz wyjść. A na zewnątrz?


A na zewnątrz jeszcze gorzej. Maciekmaciektytezrozniczkowalesobustronnietorownanieczwartewszóstympodpunkciebe? Niepamietamalewiemzewtrzecimcewyszlomiszescpierwiastkowosmegostopniazminusdwawobszarzeomega.
Czysta poezja, po prostu.


Podsumowując, powyższe przemyślenia nie są absolutnie wynikiem jakichś złych wspomnień autora tego tekstu związanych z olimpiadami bądź konkursami przedmiotowymi. Absolutnie, skądże znowu! Tylko czasem irytuje mnie fakt mojej nieobecności na liście finalistów, więc chyba mogę uznać to za mój prywatny odwet na bezlitosnym systemie.