Propedeutyka pisarstwa zawodowego

nF
nF
Kategoria felieton · 9 listopada 2008

Jeśli tylko znamy podstawy języka polskiego i mamy trochę wolnego czasu, możemy zacząć pisać. Pisanie jest społecznie odbieranie jako coś pozytywnego i dużo bardziej produktywnego niż stanie w bramie lub picie piwa.

Jeśli tylko znamy podstawy języka polskiego i mamy trochę wolnego czasu, możemy zacząć pisać. Dzięki temu jesteśmy w stanie zyskać pewien prestiż. Na dodatek pisanie jest społecznie odbieranie jako coś pozytywnego i dużo bardziej produktywnego niż stanie w bramie lub picie piwa (co, jak widać na przykładzie pisarzy czeskich, nie zawsze musi stać w opozycji). Najgorsze jednak, co możemy zrobić, to przystąpić do rzeczy bez niezbędnego namysłu i nie posiadając odpowiedniego wglądu w rzecz tak skomplikowaną jak tekst. Wielu młodych ludzi popełnia ten błąd, słusznie narażając się na zarzut grafomanii. Nie wszystko jest jednak stracone, zawsze można stare teksty wyrzucić do kosza i zacząć od początku. W tych dwóch krótkich poradnikach postaram się w tym pomóc.

Pierwszym krokiem będzie zaopatrzenie się w odpowiednie narzędzia pisarskie, czyli kartka i papier, jeśli jesteśmy tradycjonalistami, albo komputer, jeśli jesteśmy tradycjonalistami idącymi z duchem czasu. Dobrym pomysłem jest też słownik wyrazów obcych, słownik języka polskiego i dostęp do Internetu, który pozwoli nam weryfikować i na bieżąco rozwijać tematy, które podejmujemy. Jest to szczególnie ważne, jeśli nie planujemy długotrwałej dalszej pracy z korektorami. Jako twórcy nie bójmy się czegoś nie znać i nie rozumieć, odwrotnie – starajmy się jak najczęściej weryfikować naszą wiedzę. W dobie Internetu jest to dość łatwe, ale też wymaga dodatkowych umiejętności, które warto w sobie rozwinąć. Kiedy już zgromadzimy wystarczający potencjał, z czystym sumieniem możemy przejść do kolejnego etapu pracy.

Którym będzie głęboki namysł nad tym, co chcemy napisać. Mamy do wyboru trzy główne drogi. 1) Przede wszystkim możemy chcieć sparafrazować, skompilować, czy też osadzić w innym kontekście rzeczy, które już zostały pokazane/napisane (a co jeszcze niedawno było w naszym kraju w niektórych przypadkach zabronione prawem). 2) Możemy chcieć napisać coś nowego, eksperymentalnego, co jeszcze nigdy nie zostało zapisane. I po ostatnie 3) możemy próbować zapisać nasze subiektywne uczucia, przekazać coś niekomunikowalnego; w paru prostych słowach uchwycić istotę tego, kim jesteśmy w całej potędze własnej samoświadomości. Oczywiście każda z tych dróg jest dobra, ale nie wszystkie są godne pochwały, a każda piętrzy przed nami nowe przeszkody. Kiedy jednak już zdecydujemy się na wybór jednej z nich, możemy spróbować je zwalczyć. Zacznijmy więc od końca.

Wariant 3) - piszemy co nam w duszy gra

Ta droga (szczególnie jeśli wyklucza dwie pozostałe) jest drogą łatwą i przyjemną, która prowadzi prosto do Piekła. Jeśli tylko zdecydujemy się nią pójść, musimy obiecać pro publico bono, że nigdy, przenigdy nie pokażemy naszych „dzieł” nikomu, ale znajdziemy dla nich miejsce w najbardziej ukrytej szufladzie i będziemy wspominać o nich w towarzystwie tylko jeśli będziemy bardzo, bardzo pijani.

Powodem tego jest, że to co napiszemy będzie zupełnie nieinteresujące dla nikogo poza autorem (włączając w to przyszłą niedoszłą dziewczynę czy chłopaka). Natomiast nachalne wciskaniem wszystkim swojej wizji świata, kiedy każdy ma problem z własnym światopoglądem, jest tematem dobrym na pracę naukową, a nie na próbę nawiązania kontaktu z inną osobą. Na marginesie warto zauważyć, że niedawno utworzyła się odpowiednia subkultura dla osób, które mają odmienne poglądy na ten temat, a dla których niezrozumienie własnego bełkotu jest świetnym sposobem na życie.

Dobrą wiadomością jest natomiast to, że trenując pisanie w ten sposób będziecie mieli łatwiejszy start jeśli będziecie chcieli kiedyś pisać instrukcje do magnetowidów czy podpisywać się sprayem na ścianach. W każdym razie wiedza o tym, jak nie należy pisać też jest jakąś wiedzą.

Wariant 2) - chcemy przekazać coś nowego

Pomysł sam w sobie jest bardzo dobry i można mu zdecydowanie przyklasnąć. Pojawia się tylko – niestety już na starcie – pewien problem techniczny. A co jeśli ktoś napisał to co my właśnie chcemy wydać? Język polski operuje określoną liczbą liter i słów, a możliwa ich konfiguracja w jakimkolwiek tworze literackim jest nieskończenie wielka, ale również ograniczona. Z tego samego powodu statystycznie nietrudno jest spotkać osobę urodzoną tego samego dnia, a trochę trudniej księdza dorabiającego jako drag queen w nocnym barze. Jednak oba te zdarzenia znajdują się na tej samej linii prawdopodobieństwa, mają tylko inne wartości. Jeśli ktoś zaraz po odebraniu święceń kapłańskich będzie szukał pracy w strip barze z pewnością jest zakręcony jak świński ogon, ale niekoniecznie musi oryginalny.

Oczywiście próbując napisać coś nowego podejmujemy ryzyko, że nieco się wygłupimy i tak naprawdę napiszemy coś z drogi 3). Jednak, na szczęście, statystyka ma wiele wspólnego z matematyką, dlatego – z pewnym przybliżeniem – jesteśmy w stanie określić możliwość wpadki. Spróbujmy zatem wydłubać jakiś konkretny przykład.

Mam 25 lat i czytam średnio jedną książkę na tydzień. Czasami mniej, czasami więcej, ale z grubsza tyle wychodzi. Zacząłem czytać nałogowo w wieku 8 lat, więc mam za sobą 17 lat aktywnego czytelnictwa. Z tych danych możemy wyliczyć, że przeczytałem około 884 książek. To niewiele, jak teraz na to patrzę (tym bardziej, że niektóre czytam wielokrotnie), lecz mniejsza o dokładność, przeciętny polak czyta i tak pół książki rocznie (choć nikt ze znajomych, którzy czytają bardzo dużo nie wspominał, aby pytał się go o to jakiś dziennikarz).

884 książki to jednak jakiś sukces, nawet jeśli pamięć zaczyna płatać figle. Z takiej ilości makulatury pewnie mógłbym zbudować sobie jakiś mały fort, albo przynajmniej dźwiękoszczelną ścianę. Czymże jednak jest ta ilość w porównaniu z bezmiarem Wszechświata? Zaiste, niczym. Ponieważ jeśli 2007 roku zbiory Biblioteki Narodowej wynosiły 8 493 126 woluminów (dane ze Sprawozdania Biblioteki Narodowej), można łatwo obliczyć, że to jakieś 10000 razy więcej niż udało mi się przeczytać. Jeśli więc spojrzymy na rzecz rozsądnie, to wcale nie wiemy, czy ktoś już nie napisał tego, co chcieliśmy popełnić my. Nie od razu musimy się z tego powodu obawiać zarzutu popełnienie plagiatu, ale daleko nam od prawdziwego bezpieczeństwa dumnego intelektualisty. Dobrym sposobem na przetestowanie tego zjawiska jest wrzucenie własnego tekstu do serwisu typu plagiat.pl. Zdziwicie się, jak wiele tego, co napisaliście i co uważaliście za oryginalne już zostało powiedziane. (Swoją drogą jest to świetny sposób na rozwijanie bibliografii w pracach naukowych).

Lecz jeśli nawet uda nam się napisać coś względnie nowego, musimy wmówić wartość nowo powstałego dzieła naszym potencjalnym czytelnikom, którzy przyzwyczaili są przyjmować zdecydowaną większość dóbr kultury jako wtórną i masową. Istnieje również obawa, że w przyszłości kto inny może powiedzieć to samo co my, albo ująć rzecz w podobny sposób, dokładnie na tyle nawiązujący do naszego, że zmąci jasne myśli krytyków i zasieje w nich ziarno zepsucia i trwogi. Takie rzeczy chodzą po ludziach. Oczywiście statystycznie mniej więcej jedna osoba raz na dekadę wyjdzie z tej próby zwycięsko i być może zostanie doceniona przez historię. (Czasem ma na to szansę nawet przed śmiercią). Tak więc, podsumowując, pomysł wyboru tej drogi jest wątpliwy, ale nie zupełnie bezowocny. Wygrana w totka jest również możliwa z matematycznego punktu widzenia.

Wariant 1) - piszemy syntezę

To zdecydowanie najbezpieczniejszy ze wszystkich środek wyrazu. Jest bardzo popularny w dzisiejszych czasach, kiedy to mieszanie i chodzenie na skróty są w modzie. Wystarczy, że wybierzemy jedno dzieło lub grupę dzieł i osadzimy je w odrobinę innym kontekście. Przy czym nie należy naśladować czy chwalić (może to być źle odebrane przez odbiorców), ale trzeba dzieła źródłowe zupełnie przetworzyć, poskakać po nim w okutych butach, wywrócić na drugą stronę. Im więcej pomysłów zbierzemy w jeden, tym lepiej. Nie musimy się kierować przejrzystością, czytelnik nie musi zrozumieć tekstu, aby móc go docenić. Następnie możemy, jako autorzy, przyjąć jedną ze strategii – albo chwalimy się zastosowanymi bezpośrednimi nawiązaniami (jesteśmy mądrzy i znamy mitologię grecką), albo je negujemy (możliwe, że był jakiś Zeus, ale fakt, że tak nazywa się główny bohater jest zbiegiem okoliczności i niczego nie dowodzi). W ten sposób konfundujemy czytelnika w obliczu naszego intelektu. Właśnie tak powstały jedne z najwybitniejszych dzieł popkultury ostatnich lat: Matriks, Harry Potter, Shreck... Długo można by wymieniać.

Dodatkowym atutem jest fakt, że bierzemy na warsztat coś, o czym już wszyscy wiedzą, co wszyscy już dobrze znają, choćby z opowieści. A, jak wiadomo, bardziej się lubi teksty, które już się raz czytało. Mamy także mniej pracy, bo ktoś już odwalił za nas lwią część roboty, tworząc ambitne dzieło. Dzięki temu możemy nakręcić taki gniot, jak na przykład film Wiedźmin, a i tak będzie on w ostatecznym rozrachunku dobrze odebrany przez publiczność. (Sam Sapkowski zresztą sam potraktował w podobny sposób ludowe bajki, ale było to w momencie, kiedy fantastyka plątała się pomiędzy drogą 1. a 2.). Natomiast w Przybyszewski specjalizował się w używaniu cytatów w swoich spektaklach, mieląc je i trawiąc tak mocno, że zza słów wyłaniało się nowe dzieło. Ale w pewnym sensie wyglądało to jakby raczej sam autor znajdował książki pełne słów, których właśnie potrzebował do swojego dramatu.

Jednak zdecydowanym minusem mielenia – szczególnie w obrębie jakiegoś zbioru – jest fakt, że znów trzeba najpierw trochę przeczytać. Niestety przerobienie przynajmniej niezbędnego kanonu oraz potrzebnych przy pisaniu peryferiów może nam zabrać parę ładnych lat życia. A z czytaniem książek jest jak ze zdobywaniem wiedzy – im więcej przeczytamy tym bardziej zdajemy sobie sprawę z bezmiaru wiedzy, którą musielibyśmy jeszcze osiągnąć, aby w czymkolwiek się specjalizować. Oraz z olbrzymiej ilości wiadomości, których nie posiądziemy nigdy, a którą świadomie musimy odrzucić. 

Istnieje również szansa, jak w drodze 2., że ktoś przyłoży się do pracy bardziej od nas, będzie miał lepsze pióro i szybszą rękę i zrobi to samo co my, tylko lepiej. Cały wysiłek pójdzie wtedy na marne, więc aby nie stracić, warto przyłożyć się bardziej. Warto, na wszelki wypadek, przeczytać więcej i wejść trochę głębiej. A ponieważ każdy myśli podobnie, warto przeczytać jeszcze trochę więcej itd.

Czyli, 1. droga to niezłe wyjście dla mało ambitnych karierowiczów, którzy podejmują pewne ryzyko utonięcia wśród innych karierowiczów. A im więcej osób idzie tą drogą, tym łatwiej jest przegrać w tym małym wyścigu, choćby z własnymi dziećmi, które mają szansę wiedzieć więcej niż my. Tak więc w tę czy inną stronę nie jest zbyt łatwo, ponieważ prawdopodobnie więcej osób chce pisać na ten sam temat, niż przeczytać ten sam tekst. Dlatego, nawet jeśli znajdziemy drogę dla siebie, warto zastanowić się ponownie, czy jednak nie popełniliśmy błędu w ogóle wybierając.

Ważnym jest również, żeby pamiętać, że kiedy już odpowiemy sobie na pytanie, którą drogą pójść i kiedy już popełnimy dzieło, nie wyrośnie ono jak ciasto drożdżowe. Trzeba wmówić odbiorcom, że jest wyjątkowe, inaczej nici z całego pomysłu. Ale o tajnikach promocji napiszę w drugim, ostatnim odcinku kursu.