W czasie wycieczki przejdziemy się po buncie, psach liżących się po jajach i współczesnej kulturze. Życzę miłych autorefleksji.
Chwilę zastanawiałem się, czy nie zmienić tytułu na mniej medialny, ale za to lepiej przekazujący główną myśl artykułu. Stwierdziłem jednak w końcu, że najlepiej będzie rozpisać się od myśli, dlaczego tytuł powinien brzmieć: „Kochanie, zróbmy dziś coś zupełnie bez celu”. A w czasie wycieczki przejść się po buncie, psach liżących się po jajach i współczesnej kulturze. Jednocześnie życząc miłych autorefleksji.
Cofnijmy się do Pierwszej Wojny Światowej. Nie będę się rozpisywał o społecznych konsekwencjach tego konfliktu, dość powiedzieć, że wydarzenie to było kamieniem milowym w świadomości społecznej europejczyków, nie wiem nawet czy nie większym niż II WŚ, chociaż porównywanie tego typu wojen w pewnych środowiskach jest równoznaczne infamii (swoją drogą filozofowie potrafią się zastanawiać, czy II WŚ była zwyczajną wojną, czy unikalnym wydarzeniem, ponieważ jako to drugie nie może się powtórzyć, oczywiście z logicznego punktu widzenia). Wizja świata, jako osiągającego właśnie perfekcyjną stabilizację i stan idealny, zapadła się pod własnym ciężarem i nie pozostawiła nawet fundamentów. Sensowność dotychczasowych dokonań ludzkości stanęła pod wielkim znakiem zapytania.
Chwilowym rozwiązaniem i jednocześnie katalizatorem kolejnych odpowiedzi stał się ruch dadaistów, który na pytanie „co teraz?” odkrzyknął spontanicznie „cokolwiek!”. Anarchia w sztuce, a w zasadzie antysztuka, na stałe wprowadziła do kultury bezsens i absurd. Stała się również nieodłącznym składnikiem popkultury (gdzie tak przepięknie skaziła amerykański idealizm) oraz socjalizmu (gdzie tak szpetnie zrosła się z ideologią komunistyczną). Ruch dadaistów nie był jednak zupełnie przypadkowy i nawet w połowie nie tak absurdalny, jakim chciałby być i jakim zdawały się jego wytwory. Oczywiście tylko z dzisiejszego punktu widzenia, dla współczesnych był tylko jedną wielką terapią szokową.
Dowcip polega na tym, że myślenie absurdalne, pozbawione puenty, czy zestawianie ze sobą dwóch zupełnie niezależnych (i tylko w pewnym sensie sprzecznych) rzeczy, jest absolutnie sensowne. To jeden z tych momentów, kiedy bunt jest świetnie wpisany w system i zupełnie zrozumiały. Wyobraźmy sobie człowieka, który po śmierci swojego dziecka zwariował i zaczął zachowywać się zupełnie irracjonalnie. Oczywiście jego zachowania są zupełnie nieprzewidywalne, ale sama choroba jest zupełnie racjonalna. Ten człowiek zwariował po tym, co przeżył. Każdemu mogło się to zdarzyć, to zupełnie ludzkie i oczywiste.
Antysystemowość zostaje wpisana w system. Podręcznikowym przykładem takiej reakcji mogą być bohaterowie serialu MASH, których zachowanie, niezależnie od tego kto napisał scenariusz danego odcinka, zawsze opierało się na tym schemacie. Możecie powiedzieć, że nie są to prawdziwe postacie, tylko aktorzy, lecz właśnie o to chodzi. John Cleese napisał absurdalny skecz o wymiotowaniu do grobu parę dni po śmierci swojej matki. Racjonalna irracjonalność odpowiedzią na bezwzględną racjonalność. Życie.
Ciężko odnaleźć moment, kiedy absurd zaczął mutować. Kiedy już wkroczył we wszystkie sfery życia społecznego; kiedy po prostu przekroczył pewną wartość krytyczną, był tak wszechobecny i obezwładniający, wtedy nagle coś pękło. Absurd stał się po prostu śmieszny. Śmieszne stały się nieme filmy (szczególnie te szukające grozy w absurdzie!), wszelka bezpośrednia propaganda, stare reklamy czy poglądy. Pamiętacie jamniczka? Przecież ten film (i wiele podobnych) to w zamiarze poważna produkcja artystyczna. Również dzięki ciężkiej pracy Latającego Cyrku Monty Pythona absurd – znowu w randze sztuki, lecz tym razem w służbie humoru – rozgrzał ludzkie umysły. Oczywiście nie każdy absurd jest śmieszny, tak jak nie śmieszne są wszystkie dowcipy, co jednak nie przeszkadza ich opowiadać.
Problemem jest jednak to, że jeśli absurd staje się nową rzeczywistością, to przestaje również być buntem i przestaje być w jakikolwiek sposób fascynujący. To nieodłączna część naszego życia, nie można z nią walczyć, a co najwyżej jej nie rozumieć czy nie lubić. Przez wieki ludziom udawało się zanegować wszystkie ważne rzeczy, niektórym udało się nawet negować negowanie (co było raczej krótkotrwałą pozą). Z czasem jednak studnia inspiracji poważnie wyschła, co spowodowało parę problemów tożsamościowych. Ponieważ bunt bez buntu jest głupszy niż ustawa przewiduje.
Dlatego paru młodych ludzi, oczywiście zupełnie nieświadomych swojego pomysłu a tym bardziej jego doniosłości, zrobiło to, co przez wiele lat uważane było za tabu łamane głównie przez ludzi z poważnymi problemami mentalnymi: zanegowało celowość. Z punktu widzenia obserwatora pomysł jest genialny i jednocześnie wyjątkowo prosty. Skoro cel jest taki ważny, to wszystko, co robimy, jest swoistą przyczyną. Jeśli chcemy mieć dobrą pracę, musimy się uczyć, mieć dobre oceny itp. Jeśli chcemy być szczęśliwi, musimy czytać książki, uprawiać seks, chodzić na imprezy i rozmawiać z ludźmi. Więc właściwie nie robimy tego wszystkiego dla siebie, ale dla jakiegoś celu. Idę do kina po to, aby dobrze się bawić, spotkać się z przyjaciółmi, zaliczyć nowy film danego reżysera. Dobrze spędzony dzień nie jest po prostu miły, ale można go otagować jako dobrze spędzony dzień. To naturalne, że w ramach buntu sprzeciwiamy się konkretnej wizji naszej przyszłości. Mamy w tym zakresie przede wszystkim dwie opcje – nie rozmawiać o tym, albo... zrobić coś zupełnie bezcelowego.
Robienie rzeczy bezcelowych wydaje się być zupełnie idiotyczne dla osób z innego kontekstu kulturowego. Chyba, że popatrzą na to jak na nowy lek na starą chorobę. Często mylą też bezcelowość z absurdem, choć w przejawach te dwa zachowania są bardzo blisko siebie. Najłatwiej odnaleźć je w młodych ludziach i w młodych subkulturach, których teraz albo nie ma, albo są zwyrodniałe. Co w pewien sposób potwierdza koncepcję.
Ale do rzeczy. Najciekawszym ze wszelkich przejawów bezcelowości wydaje mi się bezcelowość zbiorowa, która jest chyba jednym z największych osiągnięć współczesnego człowieka. Dobrym pomysłem na zrobienie czegoś absolutnie „od czapy” są flash moby. Tu chyba każdy wie, o co chodzi: jak największa ilość osób spotyka się i razem robi coś zupełnie zwariowanego. Co ciekawe, flash moby pokazały, że można zgromadzić w jakimś celu (sic!) sporą ilość osób, które zrobią co im się powie. Na tym gruncie możliwe stały się masowe protesty na stacjach benzynowych. Sam miałem pomysł, żeby uderzyć tłumem do jednej z warszawskich restauracji i zamówić to samo, ponieważ zgodnie z ich regulaminem, jeśli kelner spóźni się z podawaniem posiłku, dostaje się go za darmo. Ktoś jest chętny? Obawiam się tylko, że kelnerzy mogą odmówić przyjęcia zamówienia.
Natomiast absolutnym majstersztykiem w bezcelowych zachowaniach jest geohashing, wyrodne dziecko geocachingu (ten ostatni jest nowoczesną wersją letterboxingu, który – poza tym, że był bezcelowy – flirtował z ludzką namiętnością do rozwiązywania zagadek). Już wyjaśniam o co chodzi. Geocaching to w zasadzie to samo co Letterboxing. Idea jest prosta – ludzie chowają pojemniki różnej wielkości w wymyślonych przez siebie miejscach. Każdy zawiera coś pozbawionego wartości (zabawka, kartka, pieczątka itp.). Następnie chowający podają współrzędne (współcześnie geograficzne) tych miejsc, a inni uczestnicy mogą odszukać schowane pojemniki, dopisać się do listy i schować je w innym miejscu. Można jeszcze zrobić sobie zdjęcie razem z pojemnikiem i stracić jeszcze trochę czasu na powrót do domu. Miłe, proste, przyjemne, bezcelowe. Ale to jeszcze nic.
Geohashing jest cudownym dziełem Randala Munroe'a, który w jednym z odcinków swojego komiksu xkcd zaproponował prosty algorytm, który umożliwia przypadkowe wyznaczenie pozycji geograficznej. Jednak nie na tyle przypadkowe, ani zwariowane jakby się mogło wydawać. Mianowicie algorytm permutuje współrzędne pozycji geograficznej w której jesteście na podstawie daty i otwarcia DOW, które co piątek publikuje The New York Stock Exchange. W praktyce wygląda to tak, że dla wszystkich osób mieszkających na danym stopniu kwadratowym szerokości i wysokości geograficznej (czyli 112 km x 112 km) algorytm przydziela, inny za każdym razem, punkt geograficzny na obszarze danego stopnia kwadratowego. Ponieważ otwarcia DOW nie da się przewidzieć (bierze pod uwagę zbyt wiele zmiennych), punkty na kolejne dni tygodnia można wyznaczyć tylko w każdy piątek.
Cała zabawa polega na tym, żeby w wyznaczone miejsce pojechać i... zrobić cokolwiek. Można pstryknąć zdjęcie, można zagrać z kimś w szachy, to zupełnie bez znaczenia. Najważniejszy jest klimat bezsensu i poczucie przynależności do subkultury, która właściwie nie istnieje. Zapewne można w ten sposób zdobyć nowych przyjaciół, ponieważ w wyznaczonej lokalizacji spotkamy wszelakich freeków, którzy mieszkają niedaleko. W każdą sobotę o godzinie 16 czasu lokalnego organizowane jest główne cotygodniowe spotkanie, które jest wyjątkowe, ponieważ jest organizowane w sobotę. Jaki jest cel tego wszystkiego? Oczywiście można podać pełno powodów, dlaczego ludzie jeżdżą w takie miejsca, ale żaden z nich nie będzie tworzył jakiegoś wspólnego celu. Z którego to powodu uczestnicy projektu są nie tylko dumni, ale nawet nadęci.
Nie zapominajmy też o tych wszystkich małych bezcelowych rzeczach, które sami od czasu do czasu robimy i z których często jesteśmy bardzo zadowoleni. Trzeba mieć trochę odwagi i buntu w sobie, żeby pójść bez celu przez miasto, porozmawiać z obcymi ludźmi, dać się ponieść świadomej acelowości. Po co to robimy? Może tak reagujemy na choroby duszy? A może nie ma na to wyjaśnienia?
Co jeszcze mogę powiedzieć tym, z których Bóg zakpił tak okrutnie i kazał im żyć w czasach, w których negowanie celu jest prostą, bezrefleksyjną rozrywką? Trochę wam zazdroszczę. Bo jeszcze niedawno problemem wielu ludzi było to, że swój cel próbowali odnaleźć, a tu już można go negować. O tempora, o mores.