Odstaję!

Jacek Łaszcz
Jacek Łaszcz
Kategoria felieton · 6 marca 2008

Coraz bardziej odstaję. Haniebnie i ostentacyjne, na całej linii. Pewne rzeczy można od biedy wybaczyć. Nie prowadzę wozu, to jeszcze ujdzie. Wielu nie ma auta. Najwyżej nie będę się modlił w korkach do Pana Boga, żeby mnie wypuścił i wskazał właściwą drogę.

Są jednak sprawy ważniejsze. Nie upodabniam się, jak należy, do innych przechodniów. Nie podpatruję ich, nie uczę się nic nowego. A przecież to takie łatwe...

Wystarczy nieść przed sobą otwartą puszkę piwa i udawać, że się popija, od czasu do czasu. Teraz to jest na topie. Jakoś nie widziałem policjanta ani strażnika miejskiego, który by do tych puszek zaglądał. Brzydzą się, czy jak? Chyba rozumieją, że dla głupiego nakazu porządkowego nie wypada kontestować powszechnego ulicznego zwyczaju. Taka jest siła mody!

Można też dźwigać minerala czy pepsi, choć to już trochę gorzej. Każdy wie, bez picia daleko się nie ujdzie. Były w temacie stosowne czytanki i apelacje. A ja tu nikczemnie demonstruję swoją niewiarę: że niby bez płynu też można się poruszać i że to wcale nie szkodzi. Że można się napić w domu, zamiast jak przystoi, popijać co kawałek na ulicy. Po co tak prowokować? Jątrzyć swoją innością? Na cholerę mi to!

Komórę mam, jak wszyscy, ale nie dynda mi zalotnie przy uchu. Włączyłem głośne mówienie; inni i tak krzyczą głośniej ode mnie, o najbardziej intymnych i banalnych sprawach. Nie obcyndalają się na ulicy, w kolejce lub w tramwaju (lepiej, bo więcej osób słyszy!). Mówią szczerze, jak wygadzają, komu i za ile. Nie wstydź się słuchać, to przedstawienie dla ciebie. Magiel wrócił do łask, w jakże naturalnej scenerii. Takie czasy!

 Szczytem ulicznej elegancji jest łączyć piwo i telefon. Komóra przy lewym uchu, puszka w prawicy. Nawija się, pije i popluwa. Luz! Do takiego eleganta nawet nie podchodź; lepiej zejdź mu z drogi. On sam poprosi, gdy będzie czegoś od ciebie chciał. Niestety, nie ma trzeciej ręki na papierosa. Z czegoś trzeba rezygnować.

 Ruchome schody, to osobna konkurencja odstawania. Zazwyczaj widzę przed sobą wolno sunące szeregi zmęczonych, karnych i zrezygnowanych obywateli z fantazji Orwella, tej co sądząc po dacie, zrealizowała się już ćwierć wieku temu. Gdy wybieram te nieruchome boczne; dwa razy szybciej jestem na dole, a jak kondycja dopisze, to i pod górę jestem półtora szybciej od taśmy. Odstańcie od Orwella, to się przekonacie!

 Jednym z istotnych powodów odejścia od kościelnych praktyk była niemożność sprawnego opuszczenia świątyni i konieczność posłusznego dreptania w ciasnym przedsionku. Jakby jaka bomba, tacy pobożni zatratują się na śmierć jak bracia muzułmanie w Mecce, nie ma zmiłuj!

 To nie jest jednak kwestia wiary. Przy wejściu i wyjściu do tramwaju nie tylko starcy tamują drogę (wybaczam, bo to naturalne), ale nawet małolaty wypinają dupy, łokcie i plecaki, żeby mnie nie wpuścić. Musi to być jakoś podświadomie wbudowane w psychikę, żeby przetrzymywać i opóźniać. Darwinowski mechanizm walki o przetrwanie, tych co już są w środku. Powinienem dźgać w te dupy i odcinać sterczące chamsko plecaki, żeby samemu zdążyć wejść i wpuścić tłoczących się za mną, ale nie posuwam się tak daleko. Wyraźny brak dopychaczy, jak w Japonii. Kto zachowuje się odruchowo i racjonalnie, musowo u nas odstaje.

 O przechodzeniu przez ulicę nawet nie wspomnę. Wiadomo, najniebezpieczniejsze są zebry i ślepe przestrzeganie przepisów. Trzeba spojrzeć w lewo, w prawo, czy nie czai się w pobliżu glina lub łapacze ze straży; ocenić ruch i szybkość pojazdów i nigdy nie zwlekać z decyzją. Jakoś mnie nie przejechało, najwyżej tych, co mnie głupio naśladują, sądząc że już można, że niczym Opatrzność, daję im znak przejścia. A niedoczekanie, motłochu jeden! Kto sam decyduje, dłużej żyje!

 Gumy nie żuję, to już poza mną; z rzadka tylko biorę, w połowie przypadków, jak mnie częstują.

 Zębów nie wybielam. Nawet gdybym je miał wszystkie. Ogarnia mnie groza, gdy z nagła w telewizorze wyłoni się przede mną twarz Kraśki lub jakiego innego celebryty i oślepi mnie na chwilę swym regularnym i przeraźliwie trupim uzębieniem jak ze sztancy.

 Noża lubię używać w domu. Najlepiej, gdy jest porządnie ostry. Nigdy nie kupuję krajanego chleba (absolutnie teraz obowiązkowe!). Okropnie się wstydzę, ale zawsze odmawiam, gdy chcą mi pokroić.

 Coraz bardziej rozumiem tych, co bezwiednie naśladowali śp. Kałużyńskiego, z jego pochwałą estetyki brudu i dobroczynnej działalności larw w trudno gojących się ranach oraz przestrogami przed idiotycznym tępieniem zarazków środkami czystości. On tak dalece był do przodu, że ze wszystkim odstawał.

 Zakupy najlepiej robić na ryneczku. Nie ma przymusowych taczek i koszyków; jeśli jest atmosfera świąteczna, to się ją wyczuwa w powietrzu, nie grają hałaśliwie amerykańskich kolęd i św. Mikołaj się nie kłania, żebrząc o datek. Prawdziwa demokracja i szacunek dla każdego. Jeszcze się za to nie wzięli, żeby poprawić.

 W galeriach handlowych zachowuję się fatalnie. Nie pcham przed sobą wyładowanych taczek. Miarkuję się, kupuję tylko, co mi trzeba, choć nie po to wymyślono te chytre giganty. To chyba najtrudniejsze ze wszystkiego, ale jakoś się opieram. Im podlejsza, im tańsza galeryjka, tym gorzej. W pospolitych Biedronkach i Lidlach menele pany. Ryczą ze śmiechu, hałaśliwie się nawołują, pokazują sobie palcami towar, zagłuszają muzykę. Niczym kibole na stadionach, ustanawiają normy i dyktują styl. Jak na ulicy. Okropnie odstaję, przemykam się chyłkiem w milczeniu, nawet rzadko się awanturuję. Sorry!

 A ty co? Może też, jak ja, niewiniątko zgrywasz? Święty się znalazł! Każdy grzeszy, nie tym to owym, czas pokazać innym, że się umie. Do taczek, galerniku, do tanich kredytów hipotecznych! I nie wstydź się, spowiadaj się publicznie, jak bez wazeliny fagasom wchodzisz, jak umiesz im zrobić dobrze. Potrafisz, to cię docenią, wiadomo...

 Popraw się, na co czekasz! Weź sobie lekcję dobrych manier, póki pora. Pełno podręczników teraz. Powiedzą ci, co źle robisz, od czego zależy twoje życie i szczęście osobiste. Jeszcze nie wszystko stracone...