Coraz bardziej odstaję. Haniebnie i ostentacyjne, na całej linii. Pewne rzeczy można od biedy wybaczyć. Nie prowadzę wozu, to jeszcze ujdzie. Wielu nie ma auta. Najwyżej nie będę się modlił w korkach do Pana Boga, żeby mnie wypuścił i wskazał właściwą drogę.
Są jednak
sprawy ważniejsze. Nie upodabniam się, jak należy, do innych przechodniów.
Nie podpatruję ich, nie uczę się nic nowego. A przecież to takie
łatwe...
Wystarczy
nieść przed sobą otwartą puszkę piwa i udawać, że się popija,
od czasu do czasu. Teraz to jest na topie. Jakoś nie widziałem policjanta
ani strażnika miejskiego, który by do tych puszek zaglądał. Brzydzą
się, czy jak? Chyba rozumieją, że dla głupiego nakazu porządkowego
nie wypada kontestować powszechnego ulicznego zwyczaju. Taka jest siła
mody!
Można
też dźwigać minerala czy pepsi, choć to już trochę gorzej. Każdy
wie, bez picia daleko się nie ujdzie. Były w temacie stosowne czytanki
i apelacje. A ja tu nikczemnie demonstruję swoją niewiarę: że niby
bez płynu też można się poruszać i że to wcale nie szkodzi. Że
można się napić w domu, zamiast jak przystoi, popijać co kawałek
na ulicy. Po co tak prowokować? Jątrzyć swoją innością? Na cholerę
mi to!
Komórę
mam, jak wszyscy, ale nie dynda mi zalotnie przy uchu. Włączyłem
głośne mówienie; inni i tak krzyczą głośniej ode mnie, o najbardziej
intymnych i banalnych sprawach. Nie obcyndalają się na ulicy, w kolejce
lub w tramwaju (lepiej, bo więcej osób słyszy!). Mówią szczerze,
jak wygadzają, komu i za ile. Nie wstydź się słuchać, to przedstawienie
dla ciebie. Magiel wrócił do łask, w jakże naturalnej scenerii.
Takie czasy!
Szczytem
ulicznej elegancji jest łączyć piwo i telefon. Komóra przy lewym
uchu, puszka w prawicy. Nawija się, pije i popluwa. Luz! Do takiego
eleganta nawet nie podchodź; lepiej zejdź mu z drogi. On sam poprosi,
gdy będzie czegoś od ciebie chciał. Niestety, nie ma trzeciej ręki
na papierosa. Z czegoś trzeba rezygnować.
Ruchome
schody, to osobna konkurencja odstawania. Zazwyczaj widzę przed sobą
wolno sunące szeregi zmęczonych, karnych i zrezygnowanych obywateli
z fantazji Orwella, tej co sądząc po dacie, zrealizowała się już
ćwierć wieku temu. Gdy wybieram te nieruchome boczne; dwa razy szybciej
jestem na dole, a jak kondycja dopisze, to i pod górę jestem półtora
szybciej od taśmy. Odstańcie od Orwella, to się przekonacie!
Jednym
z istotnych powodów odejścia od kościelnych praktyk była niemożność
sprawnego opuszczenia świątyni i konieczność posłusznego dreptania
w ciasnym przedsionku. Jakby jaka bomba, tacy pobożni zatratują się
na śmierć jak bracia muzułmanie w Mecce, nie ma zmiłuj!
To nie
jest jednak kwestia wiary. Przy wejściu i wyjściu do tramwaju nie
tylko starcy tamują drogę (wybaczam, bo to naturalne), ale nawet małolaty
wypinają dupy, łokcie i plecaki, żeby mnie nie wpuścić. Musi to
być jakoś podświadomie wbudowane w psychikę, żeby przetrzymywać
i opóźniać. Darwinowski mechanizm walki o przetrwanie, tych co już
są w środku. Powinienem dźgać w te dupy i odcinać sterczące chamsko
plecaki, żeby samemu zdążyć wejść i wpuścić tłoczących się
za mną, ale nie posuwam się tak daleko. Wyraźny brak dopychaczy,
jak w Japonii. Kto zachowuje się odruchowo i racjonalnie, musowo u
nas odstaje.
O przechodzeniu
przez ulicę nawet nie wspomnę. Wiadomo, najniebezpieczniejsze są
zebry i ślepe przestrzeganie przepisów. Trzeba spojrzeć w lewo, w
prawo, czy nie czai się w pobliżu glina lub łapacze ze straży; ocenić
ruch i szybkość pojazdów i nigdy nie zwlekać z decyzją. Jakoś
mnie nie przejechało, najwyżej tych, co mnie głupio naśladują,
sądząc że już można, że niczym Opatrzność, daję im znak przejścia.
A niedoczekanie, motłochu jeden! Kto sam decyduje, dłużej żyje!
Gumy
nie żuję, to już poza mną; z rzadka tylko biorę, w połowie przypadków,
jak mnie częstują.
Zębów
nie wybielam. Nawet gdybym je miał wszystkie. Ogarnia mnie groza, gdy
z nagła w telewizorze wyłoni się przede mną twarz Kraśki lub jakiego
innego celebryty i oślepi mnie na chwilę swym regularnym i przeraźliwie
trupim uzębieniem jak ze sztancy.
Noża
lubię używać w domu. Najlepiej, gdy jest porządnie ostry. Nigdy
nie kupuję krajanego chleba (absolutnie
teraz obowiązkowe!). Okropnie się wstydzę, ale zawsze odmawiam, gdy
chcą mi pokroić.
Coraz
bardziej rozumiem tych, co bezwiednie naśladowali śp. Kałużyńskiego,
z jego pochwałą estetyki brudu i dobroczynnej działalności larw
w trudno gojących się ranach oraz przestrogami przed idiotycznym tępieniem
zarazków środkami czystości. On tak dalece był do przodu, że ze
wszystkim odstawał.
Zakupy
najlepiej robić na ryneczku. Nie ma przymusowych taczek i koszyków;
jeśli jest atmosfera świąteczna, to się ją wyczuwa w powietrzu,
nie grają hałaśliwie amerykańskich kolęd i św. Mikołaj się nie
kłania, żebrząc o datek. Prawdziwa demokracja i szacunek dla każdego.
Jeszcze się za to nie wzięli, żeby poprawić.
W galeriach
handlowych zachowuję się fatalnie. Nie pcham przed sobą wyładowanych
taczek. Miarkuję się, kupuję tylko, co mi trzeba, choć nie po to
wymyślono te chytre giganty. To chyba najtrudniejsze ze wszystkiego,
ale jakoś się opieram. Im podlejsza, im tańsza galeryjka, tym gorzej.
W pospolitych Biedronkach i Lidlach menele pany. Ryczą ze śmiechu,
hałaśliwie się nawołują, pokazują sobie palcami towar, zagłuszają
muzykę. Niczym kibole na stadionach, ustanawiają normy i dyktują
styl. Jak na ulicy. Okropnie odstaję, przemykam się chyłkiem w milczeniu,
nawet rzadko się awanturuję. Sorry!
A ty
co? Może też, jak ja, niewiniątko zgrywasz? Święty się znalazł!
Każdy grzeszy, nie tym to owym, czas pokazać innym, że się umie.
Do taczek, galerniku, do tanich kredytów hipotecznych! I nie wstydź
się, spowiadaj się publicznie, jak bez wazeliny fagasom wchodzisz,
jak umiesz im zrobić dobrze. Potrafisz, to cię docenią, wiadomo...
Popraw
się, na co czekasz! Weź sobie lekcję dobrych manier, póki pora.
Pełno podręczników teraz. Powiedzą ci, co źle robisz, od czego
zależy twoje życie i szczęście osobiste. Jeszcze nie wszystko stracone...