Nieczęsto ukazują się płyty młodych twórców tak przemyślane, doskonale zaśpiewane, a ponadto tak profesjonalnie zmontowane jak First Flight duetu Holly Blue. To album, którego z przyjemnością posłuchają nawet miłośnicy mocniejszych i bardziej odjechanych brzmień.
Śląsk to ma szczęście! I to nie tylko Mysłowice, znane skądinąd z nazwy kultowej grupy imć Artura. Cały Śląsk, od dawna, bo przecież, o ile mnie pamięć nie myli, ziemia ta już od lat 70-tych rodzi prawdziwe muzyczne diamenty. Dość wymienić takie legendy jak Skibiński/Winder Super Session czy, nomen omen, Śląska Grupa Bluesowa. Ale ja nie o tym, chociaż klimaty bluesowe i jazzowe są mi o wiele bliższe niż brzmienia, które prezentuje pierwsza płyta dzisiejszych bohaterów. Jednak klasyk rzekł onegdaj: „słucham muzyki, a nie gatunku”, zatem czas porzucić na czas jakiś peregrynacje wszelkiej maści jazzmanów, aby odpocząć w towarzystwie młodego zespołu z Mysłowic: Holly Blue.
Zaledwie 18-letnia wokalistka i pianistka Sonia Kopeć ze swoim świetnym, dojrzałym brzmieniowo zespołem (ladies and gentlemen, Krystian Różycki!) stworzyli 12 kompozycji, które szczególnie przypadną do gustu miłośnikom powabnego, dziewczęcego wokalu Stacey Kent (nostalgiczne, otwierające album „Looking Back”) czy Katie Melua. Po kolejnym przesłuchaniu płyty miałem nieodparte wrażenie, że z tymi właśnie paniami łączą Sonię, jeśli nie celowe zabiegi w kierunku kształtowania barwy głosu i tej trudno uchwytnej „duszy” wokalizy, to przynajmniej pewne nieodgadnione związki karmiczne.
Ale nie tylko w wokalu kryje się moc, podkreślam, pierwszej płyty zespołu pod znamiennym tytułem First Flight. Oprócz głosu Soni wybijający się, mocny punkt tej produkcji to partie fortepianu, w których od pierwszej nuty daje się wyczuć, że kompozytorka i wykonawczyni w jednej osobie wie, dokąd zmierza i jaki efekt chce osiągnąć, a jednak czyni to bez nadmiernego „rzucania się na uszy” odbiorców, jak to niekiedy zdarza na albumach smooth jazzowych. Świetnie brzmią również nieszablonowe zestawienia różnych instrumentów, jak senny, rozwlekły syntezator przeplatany jękliwymi zagrywkami gitary w Watch or Play, na które Sonia nakłada swój „instrument” dozowany miękkimi, miejscami ostro przyprawionymi kroplami, w refrenie kojarzący się z psychodelicznym brzmieniem z lat 70-tych, lecz po chwili przytomnie powracający do wyważonego planu doprowadzenia zwrotki do końca. Psychodelia powróci zresztą dosłownie kawałek dalej, w Mr. Catastrophe, w którym Sonia brzmi miejscami jak… Björk.
Kolejna mocna strona to umiejętne wykorzystanie elektroniki (The Song), dzięki któremu powstaje pulsujący, basowy bulgot obijający się po czaszce jeszcze długo po wyłączeniu odtwarzacza. A jednak ani nie ogłupia, ani nie gryzie się on z subtelnym wokalem. W chwilę potem następuje punkt zwrotny dla oceny klasy zespołu. Otóż Sonia i spółka porywają się na coś, co dla wielu okazuje się wyprawą z motyką na słońce, czy na cover. I to nie byle jaki, bowiem Holly Blue odważnie biorą na warsztat wielki przebój tuzów brzmienia amerykańskiego południa, The Connels, czyli ich flagowy kawałek ’74-‘75. Udaje się z klasą i smakowicie. Być może to tylko moje wrażenie, ale zespół zdaje się dobrze czuć w utworach zachowanych właśnie w takim wspomnieniowym, introspektywnym klimacie – zarówno tekstowo, jak i muzycznie. Podobnych akcentów znajdziemy sporo na tej płycie liczącej zaledwie niepełne 44 minuty. I choć album tworzy dobrze skomponowaną, zamkniętą całość, która nie stwarza przykrego wrażenia, jakby autorom w finale projektu zabrakło pomysłów, to chciałoby się, aby ich „pierwszy lot” trwał przynajmniej o 10, ba, 20 minut dłużej. Ale nic to! Jestem pewien, że Holly Blue zaskoczą nas jeszcze niejedną ciekawą produkcją. A ja z niecierpliwością czekam na kolejne perełki wydawnictwa Falami.
Firmie Marcina Babko, a przede wszystkim artystce intermedialnej, Marcie Frank, należą się podziękowania odpowiednio za przedstawienie zespołu szerszej publiczności oraz perfekcyjne opracowanie graficzne i plastyczne pierwszego limitowanego nakładu 1000 egzemplarzy albumu. Mówi się, że nie należy oceniać płyty po okładce, ale w tym przypadku grzechem byłoby nie wspomnieć, że zamiast opatrzonego, plastikowego opakowania ze szczupłą książeczką, dostajemy do rąk solidne, dwuczęściowe pudełko w gołębim kolorze. Przez foliowe okienko możemy podziwiać CD z geometrycznym wizerunkiem motyla w kilku odcieniach błękitu i fioletu. Wszędobylscy słuchacze, którzy jak ja lubią rozbierać opakowania na czynniki pierwsze, odkryją w środku sympatyczny bonus w postaci lupki, jak znalazł do oglądania motyli różnych gatunków drobiazgowo zreprodukowane po wewnętrznej stronie wkładu. Jedyne, co mógłbym zasugerować, to być może dodanie sprytnego sznureczka lubo innego mechanizmu, który ułatwiłby otwieranie pudełka. Ja za pierwszym razem musiałem posiłkować się wiernym scyzorykiem, drżąc przy tym o stan opakowania. Dzięki ciekawemu opracowaniu płyta świetnie nadaje się na prezent, przywodząc na myśl luksusową bombonierę dla entomologów-melomanów albo kolekcjonerski artefakt. I rzeczywiście. W chwilę po otwarciu możemy wybierać spośród 12 cudownie słodkich, lecz nieprzesłodzonych utworów. Niektóre z nich będą niczym mocno miętowy cukierek („Tic-Tac” w wersji SoundHouse edit, utrzymany w brzmieniu kojarzącym się z massiveattackową „Mezzanine”), inne grylażowo „sweet and mellow”. A potem jeszcze, i jeszcze raz, tym razem z dodatkowym dreszczykiem, wiedząc doskonale, że przywita nas głos Soni, a pożegna głęboki ton kontrabasu.
Holly Blue, First Flight
Wydawnictwo Falami, 2013-03-03
Lista utworów:
Lookin' Back - 3:23
Lemon - 3:28
Tic-Tac Sound - 2:58
Optimistic - 3:59
Watch Or Play - 5:28
Mr. Catastrophe - 4:03
Stuck - 2:39
The Song - 4:01
'74-'75 - 3:46
One Second - 2:57
Tic-Tac Sound House Edit - 3:52
Lemon (accoustic) - 3:12