Muzyczny kosmos

Michał Domagalski
Michał Domagalski
Kategoria album muzyczny · 6 grudnia 2012

Psychodeliczna podróż przez bezmiar (wszech)świata dźwięków. Rozmach, który urzeka.

Pod płaszczykiem muzycznego spokoju ukrywa się burza dźwięków. To właściwie jednorazowe szaleństwo, zapis koncertu z okazji SpaceFest w 2011 roku. Z jednej strony pobrzmiewają na płycie ciągłe poszukiwania, z drugiej przemyślany kształt. Trzynastu muzyków z Polski i Wielkiej Brytanii połączonych projektem... wyjątkowym. Efekt warsztatów prowadzonych przez Raya Dickaty. Dzieje się tutaj naprawdę wiele, słyszymy dęciaki, gitary, wokal – to kobiecy, to męski. Zaczyna się kosmicznie. Bardzo przestrzennie. I kosmicznie pozostaje. Do samego końca.

 

Ponad siedmiominutowe Electra Glide stanowi swoiste intro do rozmachu, który nas czeka. Rozmarzony, głęboko tkwiący w tle głos Joanny Kuźmy (znanej także z projektu Asia i Koty) podsyca dźwięki. Minimalizm z początku utworu zaczyna budować masę dźwięków. Wszechświat gestnieje. Byśmy wreszcie wypłynęli tym kosmicznym statkiem w bezmiar przestrzeni. Nie ocieramy się jednak o chaos. Wpadamy w formę, rytm i składnię języka muzyki. W No Movement, gdzie do głosu dochodzi Jaime Harding, robi się ciężko, powolnie – a to dzięki wspomnianemu wokalowi, a to dzięki szarżującym instrumentom. Na pierwszy plan wyskakują dęciaki, ale tło świetnie obudowuje pozostałe instrumentarium. I tak aż do delikatnego podśpiewywania – raz jeszcze – Joanny Kuźmy, aż do jej „Dziękujemy”.

 

Jest psychodelicznie. I psychodelicznie będzie nadal. Co prawda trzeci numer High Flats zamiast powolnego snucia dźwięków, zamiast sycenia się budową, daje słuchaczowi rozpędzony pojazd, jednak gęstość i – paradoksalnie – przejrzystość zdecydowanie dominują. Szalone tempo nadało życie najkrótszemu numerowi na całym albumie (ledwie ponad cztery minuty). Kosmiczny cwał.

 

Szkoda, że później już na stałe wracamy do wycieczki jakby krajoznawczej. Spokojnie przyglądamy się temu, co nas otacza, czasem tylko zerwiemy z kopyta w rozrośniętym do prawie kwadransa, zamykającym całość Darkest Sun. Trzeba przyznać, że zakończenie to wyjątkowe, przepełnione zaskoczeniami, przejściami, czasami chorobliwymi gitarowymi zagrywkami, dźwiękami z syntezatorów, gadającymi sobie spokojnie saksofonem i trąbką... Znalazł się tu cały, skomplikowany kosmos muzyczny, jaki mogli zagwarantować Pure Phase Ensemble. Miejscami przerzedzony, miejscami zagęszczony, wyrazisty, kleisty, ale i czasami na granicy przepełnienia. Jakby już miało być tej muzyki za dużo, jakby dźwięki nie chciały się zmieścić w wyznaczonej im przestrzeni. Ale w projekcie brali udział muzycy na tyle sprawni, żeby odnaleźć odpowiednie miejsce na wstrzymanie, na powolne dozowanie każdego uderzenia, dmuchnięcia, szarpnięcia, zaśpiewu. Zdecydowanie najbardziej udany kwadrans tego efemerycznego projektu.

 

Niestety oprócz Darkest Sun zdarzają się miejsca mniej urocze. Szczerze, Crucifixion trzeba po prostu przetrwać. Rozleniwione i nudne. Może, gdyby było krótsze. Dobrze, że po tym środkowym utworze zespół zmartwychwstaje jeszcze na ostatnie trzy. Z tego Bowie i The Frost są zaledwie (lub aż!) dobre. W drugim z nich zabiera mnie liryczność głosu Joanny Kuźmy. Wpasowana w spokój, rozanielona. A potem piętnaście minut...

 

Chyba rację miał Ray Dickaty określając to, co można usłyszeć na płycie „spacerock psychedelic monster”. Muzyka Pure Phase Ensemble jest kosmiczna. I w tym kosmosie jest nierówno. Dobrze, że częściej ciekawie.

 

 

© Michał Domagalski

 

Wykonawca: Pure Phase Ensemble

Tytuł: Live at SpaceFest!

Data premiery: 3 sierpnia

Wydawca: Nasiono