Lilu – „C/A”

Katarzyna Stolarczuk
Katarzyna Stolarczuk
Kategoria album muzyczny · 15 kwietnia 2012

Impulsywność białowłosej Lilu i charakterystyczny europejski rap, plus odrobina soulu nacechowana kolorem kawy z mlekiem – do wyboru, do koloru.

Ostatnio są u nas w modzie nowości, wyjścia poza schematy, innowacje, „udziwnienia”. Cechuje to głównie męski rap, który w porę obudził się z letargu pozornie bezpiecznej stabilności. Damskie głosy jednak nie zdążyły nas w zasadzie znudzić, a już maszerują po nowatorskie rozwiązania i nie pozwalają sobie na pozostanie w miejscu. Dwie „przodownice” polskiego rapu: Wdowa i Lilu zaskakują swoimi ostatnimi produkcjami. Dziś więc trochę o tej „świeższej”, bo wydanej całkiem niedawno, różowej produkcji C/A.

 

Jeśli mowa o różu, to jest on tu wyłącznie kolorem okładki. Płyta brzmi różnorodnie – biało i czarno i w żaden sposób nie jest to pejoratywne określenie. Impulsywność białowłosej Lilu i charakterystyczny europejski rap, plus odrobina soulu nacechowana kolorem kawy z mlekiem – to wszystko nawet mocno wymagającym słuchaczom leje do uszu miód wokalu i bitów. Idąc dalej, obranym w ten sposób schematem myślowym, śmiało można stwierdzić – do wyboru, do koloru.

Chcemy rapu z naszego podwórka? Proszę bardzo. Jedenaście utworów w rodzimym języku, w tym jeden dla fanów folkloru (mi osobiście średnio przypadł do gustu – kwestia zamiłowań do tematyki góralskiej), a w nich cała gama stylów oraz kanonada tematów.

Zacznijmy więc kolejno – utwór pierwszy traktujący o obawach spokojnie wprowadza nas w zamysł płyty – trochę śpiewu, trochę rapu, wszystko zawierające dozę treści. Utwór w moim mniemaniu typowo kobiecy, ale po pierwsze – to babska płyta, po drugie – to Lilu, po trzecie – panowie, zapraszamy do zapoznania. Porusza emocje. Kolejno: singlowy: Mama mówiła – polecam do sprawdzenia razem z teledyskiem, którego koncept jest umiejscowiony w klimacie ubiegłego wieku. Muzyka jest w tym utworze połączona z lekko humorystycznym tekstem i „milusim” bitem. Singiel godny polecenia.

 

Ścieżka numer cztery – energia, energia, energia i trochę miksu z reggae, co z resztą jest już zabiegiem nam znanym u Lilu. Dodać mega bujający bit i mamy hit na imprezy, motywator i zginacz karku we wszystkich płaszczyznach. Kawałek powinien nosić tytuł roboczy: „podnieś się, podkręć volume”. Ale żeby za miło, cukierkowo i grzecznie nie było mamy utwór szósty. Czysty i bezwzględny dowód na to, że Lilu teksty pisze i idzie jej to całkiem dobrze, nie zapomniała jak się rapuje, a tym, którym brakuje Rena na płycie – przy tym kawałku można śmiało stwierdzić, że poziom techniczny płyty i warstwa tekstowa stoją na równie wysokim poziomie, co u nieobecnego tym razem rapera. Ogromny plus za porównania, umiejscowienie akcji i rozwinięcie tematu. Dla przykładu sztosu wersowego: „klimat jest taki jak skąd to masz / a ja robię oczy jak London Eye” czy: „Lilu, łap się! / Nie łapię co mówi ten Hindus w taksie / a jeśli mówisz, że masz już dość / to się nie unoś jak londyński most” i mój niekwestionowany mistrz: „Żałuj człowieku, że Cię tu nie ma / impreza grubsza niż hypeman Rena / czuję się jak królowa prawie / a William mnie jeszcze nie poznał nawet”.

 

Utwór Nie to nie przypadnie raczej do gustu klubowiczom. Ucieszę się jeśli usłyszę to w jakimś lokalu tego typu, osobiście jednak raczej kawałek przewijam – chyba że dla basu, ale tu potrzebujemy bardzo mocnych odsłuchów. Jeśli jednak omijam ten utwór, to za chwilę dostaję perełkę dla bezsennych. Treściwie, spokojnie, miejscami mocno trafnie, znów kobieco i do tego klasycznie. Utwór uniwersalny tak, że można spokojnie zachować go dla przyszłych pokoleń.

 

Poczekaj na mnie podkręca, i tak mocną, estrogenową atmosferę. Do bólu wręcz. Trafia do wnętrza, przy czym mocno ociera się o kwestie sercowe, wydaje mi się być delikatnym sequelem Naszego Zakątka z poprzedniego albumu - LA, przy czym tu historia jest przedstawiona z odwrotnej perspektywy. Mocne „góry” wokalne z tą miła, charakterystyczną chrypką, perkusyjne rozwinięcie, można się pokusić o stwierdzenie: majstersztyk.

 

Utwór numer 10. Jak dla mnie trochę za piskliwie. Trochę bardzo, niemal cierpię. Ale cierpienie to jest o tyle słodkie, że pod koniec utworu przechodzi w boom zmiany konwencji i co nie zdarza mi się często – męczę się dwie minuty dla kilku wersów. Jednak warto. Patrząc od strony producenckiej, całkiem ciekawie, na pewno niesztampowo. Połączenie syntetyki z orientalnym klimatem – brzmi kusząco, prawda?

 

Znów nie wróciłeś na noc to gratka dla wymagających muzycznie. Nie do końca wiem pod jaki gatunek to podporządkować. Niemniej pachnie zadymioną knajpą, whiskey i wizualizuje blond nimfę przy fortepianie. Taki oto obraz mi tworzy w połączeniu z harmonijką i zamysłem tempa. Może to jazz? Można się chwilkę pogłowić.

 

Dalej otrzymujemy przyśpiewkę folklorystyczną. Kwestia gustu, pierwsze kilka przesłuchań było trudne, teraz już gotowa jestem się przyzwyczaić. Ewidentnie do własnej oceny. Muzycznie również. Trąbka wydaje się być nierówna. Wszystko wydaje się być nierówne. Ale wróćmy do pytania wyżej i odpowiedzmy sobie indywidualnie.

 

Następuje zwrot akcji i mamy energiczny, pozytywny numer, akurat na domówki. Kolejny damski akcent, brzmi leciutko, relaksująco. Koncepcja ciekawa, trąbka dodaje wyrazistości i dzięki temu otrzymujemy utwór do wykorzystania dowolnego, uniwersalny i mega przyjemny dla ucha (mimo pozornej „popowości” wokal jest niemałą gratką nawet dla wymagających).

 

Płytę zamyka utwór bonusowy, w którym promuje się EmilyRose – nowy projekt Lilu i jej hypemanki Emilii. Zaskakująco dobre połączenie, ale i na koncertach widać, że panie się świetnie rozumieją i dogadują muzycznie. Zwrotki mocno rapowe, refren zupełnie odwrotnie, trochę syntetyki – i mamy bardzo ciekawą synergię.

 

Celowo podzieliłam płytę na dwie części – tę opisaną wyżej, dominującą i tę zangielszczoną. Słuchając zagranicznych wersji, czuję lekkie ukłucie żalu z powodu nie do końca czystego akcentu. Pomysł jednak oryginalny na naszym rapowym podwórku i po dłuższej refleksji raczej in plus. Na pewno dodaje płycie uniwersalizmu i zwiększa prawdopodobieństwo, że przyjdzie mi jej słuchać nie tylko w zaciszu własnego domu.

 

Kiedy Lilu po odśpiewaniu legendarnego Ready or Not The Fugees na Festiwalu Pozytywnej Kultury Młodych w Chełmie oświadczyła, że jej następna (czytaj: C/A) płyta będzie raczej soulowa niż rapowa, zapytałam siebie: ale po co? Finalnie jednak otrzymujemy album jednocześnie spójny i różnorodny, a zapowiadany soul jest w kondycji co najmniej bardzo dobrej. Właściwie mógłby pełnić nawet funkcję edukacyjną dla mniej zorientowanych – często przecież po zauroczeniu w danym nurcie nerwowo i z zamiłowaniem sprawdzamy jego historię i bieg. Na płaszczyźnie rozwoju pokuszę się o porównanie do Kandydatów na szaleńców Mesa – idziemy więc do przodu dużymi krokami. Pointa jednak jest wyjątkowo smutna – produkcji, mimo wielu zalet, grozi przejście bez echa niemal w momencie wydania.

 

Porażająco zaniedbana promocja nie sprzyja sprzedaży, ba! nawet temu żeby płytkę sprawdzić za pomocą oficjalnych publikacji na YouTubie. Doczekaliśmy się po jakimś czasie drugiego singla, który wydaje się jednak bardziej promować projekt EmilyRose niż samą płytę C/A. Z perspektywy czasu widać, że brakuje choćby Internetowej promocji. Pozostaje liczyć, że mimo wszystko "dobra muzyka broni się sama" i płyta zasili półki szerokiego grona słuchaczy.

 

 

                                                                     © Katarzyna Stolarczuk

 

 

 

Autor: Lilu
Tytuł: C/A
Dystrybutor: Mystic Production
Data premiery: 02-12-2011
Rodzaj wydania: Digipack