Wspomnienia dookoła „Nevermind” Nirvany
He's the one who likes all our pretty songs
And he likes to sing along and he likes to shoot his gun
But he knows not what it means
Knows not what it means and I say
In Bloom
24 września 1991, we wtorek, zapewne bardziej mnie przejmował fakt, czy mam zrobione zadanie domowe niż nowiny ze świata muzyki. Zresztą powiedzmy szczerze, zanim wówczas jakiś nius dostał się do naszych głów musiało minąć sporo czasu.
20 lat to zmiana epoki. Nie ściągaliśmy empetrójek, bo i nawet mowy nie było o odtwarzaczach płyt CD, a gdzie tam Internet?! Nie wiem, co działo się w dużych miastach. W Ostrzeszowie mieliśmy zaledwie jeden sklep z możliwością zakupu kaset magnetofonowych. Konkretnie, pewnie do dzisiaj wygląda to podobnie, zegarmistrz przy okazji wymieniania baterii w beznadziejnych zegarkach trudnił się również ukulturalnianiem społeczności tego niewielkiego miasteczka w południowej
Wielkopolsce poprzez sprzedaż pirackich nośników. Hola, hola... W Polsce nikt nie używał tego pojęcia, bo pozbawieni jednolitych przepisów na temat praw autorskich, mogliśmy takowymi
produktami handlować na wskroś legalnie.
Zresztą podobnie miała się sprawa z kasetami video. Filmy pożyczało się na straganach, zaraz obok jajek, pietruszki, selery i pory. Lektor buczał coś nibypolszczyzną na granicy zrozumiałości, zaś sam obraz – starty wielokrotnym odtwarzaniem – pozostawiał również wiele do życzenia.
*
It's okay to eat fish
'Cause they don't have any feelings
Something In The Way
W roku 1991 ukończyłem dziewięć lat, przyjąłem – bez pojęcia, co się z tym wiąże – pierwszą komunię, do szkoły zabierałem drugie śniadanie, a na około od dwóch lat rosła w siłę trzecia już Rzeczypospolita. Nie rozumiałem polityki, jak i większość dziewięciolatków, a i moja świadomość muzyczna nie wznosiła się na wyżyny. Powiedzmy szczerze, gdyby nie kilka przypadkowych faktów, w ogóle pod koniec września nie wiedziałbym, co to za zjawisko ta Nirvana.
Tak się złożyło, że moi rodzice szybko wyposażyli w telewizję satelitarną (kolokwialnie: miałem satelitę!) nasze mieszkanie. Nie uświadczyło się na niej specjalnie programów w języku polskim; jeszcze ponad rok nie będzie nawet Polsatu (zacznie nadawanie 5 grudnia 1992). Można było w obcym języku (a że z nauczaniem jakiegokolwiek wówczas było krucho w takich miejscach jak Ostrzeszów, to nie stanowiło większej różnicy: niemiecki, francuski, angielski. Może poza pewną melodyką!) posłuchać prezenterów MTV i – dla niewtajemniczonych: skrót ten naprawdę kiedyś oznaczał Music Television, co wiązało się z możliwością zobaczenia tam klipów – oglądać teledyski.
Dodatkowo mój o sześć lat starszy brat również zatracał się w różnego rodzaju listach najlepszych utworów i wytrwale pomagał mi (a raczej ja mu) uwieczniać je na pustych (ale częściej zagrywanych po raz kolejny) kasetach magnetofonowych. Ciekawy uprawialiśmy proceder! Nagrywaliśmy kolejne teledyski na kasetę video, a potem dopiero udawaliśmy się do innego pokoju z magnetowidem, podłączaliśmy go do starszego telewizora, który miał – jako jedyny – wyjście pozwalające spiąć go z magnetofonem (Grundig). Tak uwiecznione kolejne songi odtwarzaliśmy aż do zatarcia.
Te cheerleaderki w czarnych strojach z czerwonym A w kółeczku, to chaotyczne
żółte oświetlenie, ten dziadek zmywający podłogi.
*
And I'm not scared
Light my candles
In a daze 'cause I've found god
Lithium
W tym samym roku oglądałem namiętnie teledyski Red Hot Chili Peppers (z przewagą Under The Bridge z Blood Suger Sex Magik), Metallica (wszystkie nagrywane do tzw. Czarnego albumu) i U Can't Touch This MC Hammera (wydane rok wcześniej, ale ciągle puszczane na MTV).
Siła telewizji, która kocha wszystko!
*
Rather be dead than cool
Stay Away
Nirvana nie znikała.
Lata mijały, a oni – pomimo że nie istnieli – ciągle byli obecni.
W podstawówce mieli swoje fanki, a właściwie bardziej Kurt, którego podobizna figurowała na naszywkach przytwierdzanych w różnych miejscach przez małolaty. Na krzesłach i ławkach szkolnych w mojej szkole pojawiały się napisy Kurt Cobain 1967 - ….
Wiecznie żywi. Rzadziej słuchani, ale nie dobrze znani.
Nie puszczani na szkolnych dyskotekach, na których dominowali wówczas De Mono.
*
A mulato, an albino,
A mosquito, my libido. Yeah.
Smells Like Teen Spirit
Dopiero w liceum, w późnych latach dziewięćdziesiątych minionego (już niestety!) wieku zdarzyło mi się trzymać w rękach oryginalną płytę CD, na którym to każdy utwór okazywał się bardzo dobry, a właściwie niesamowity. Trudno było się oderwać. Od pierwszych sekund Smells Like Teen Spirit (ta gitara i wchodząca za chwile perkusja!) przez bez mała hipnotyczne Come As You Are, goniące w niesamowitym tempie Breed i Stay Away, melancholijne Polly i Something In The Way, aż po – i to nowość dla mnie, bo na kasecie nieobecne – agresywnie chorobliwe Endless, Nameles.
Jest tak niewiele płyt kompletnych, w których wszystko zdaje się znajdować na swoim miejscu, na których każdy utwór stanowi niezbędny element, których słuchając, nie przeskakujemy po kolejnych utworach, gdyż niektóre mniej udały się artyście.
Nevermind to album!
Tak się wyraża moja bezradność.
Słuchając go u progu nowego wieku, nowego tysiąclecia, zrozumiałem, że niewiele będzie takich, które równie umiejętnie opiszą pewne zagubienie jednostki. Zresztą sama okładka nigdy jeszcze nie wydawała mi się tak aktualna.
I staje się coraz bardziej aktualna z każdym dniem!
*
It`s safe to say
Don`t quote me on that
On A Plain
Na studiach cały album wracał w bardzo nietypowych momentach.
Pamiętam, że kiedyś przechodząc przez Wrocław, odwiedzając bar za barem, z pijackim zacięciem zaczęliśmy nucić: Come As You Are (szczególnie fragment: And I swear That I don`t have a gun No I don`t have a gun No I don`t have a gun).
Nie przyszedł nam żaden inny utwór do głowy. Żadnego innego zespołu.
Zresztą teksty z Nevermind powracają wiecznie.
*
What the hell am I trying to say?
On A Plain
Dzisiaj, kiedy szukając czegoś do słuchania wśród wielu płyt trafiam na Nevermind... Nie mogę się przez długi czas uwolnić. To wszystko może brzmi górnolotnie, ale właśnie przez to, że owa płyta łączy swoje artystyczne dążenie do doskonałości z najniższymi popędami drzemiącymi we mnie, czuję, że jeszcze długo nie będę umiał ominąć tej okładki z noworodkiem płynącym za banknotem na haczyku.
Drzemie w niej niezmierzona ilość sprzeczności. To właśnie nadaje jej wartości. Miłość, śmierć, nienawiść, seks, gwałt, przyjaźń.... Oh well whatever, nevermind.
Nevermind!
© Michał Domagalski