Sarah Jane Morris „Where it hurts”

Bartosz Domagała
Bartosz Domagała
Kategoria album muzyczny · 24 października 2010

Gdy sięgnąłem po tę płytę kilka miesięcy temu, wówczas jeszcze nie odważyłem się na taki osąd, ale dziś jestem pewien, że to najlepszy z albumów brytyjskiej wokalistki Sarah Janne Morris.

Wiele jest barw i odcieni muzyki. Setki gatunków i tysiące instrumentów na których można je wykonać. To wszytko daje ogrom możliwości, od małych jazzowych składów, aż  po rozbuchane orkiestry symfoniczne. 


Muzyka jest piękna w każdym ze strojów jaki przybiera, jednak czasem najszlachetniej zabrzmi odziana jedynie w skromne „akustyczne” szaty. Wydany w ubiegłym roku album „Where It Hurts” już od pierwszego przesłuchania rzucił na mnie nieodwracalny urok i to właśnie za sprawą cudownego, niczym nie skrępowanego akustycznego grania.

„W prostocie siła” to hasło znane każdemu, jednak niewielu artystów decyduje się na kameralny, akustyczny  skład,  w którym muzyka brzmi nad wyraz szczerze i prawdziwie. Być może czasem brak im odwagi lub po prostu dobrych kompozycji, które obronią się pod każdą postacią. W przypadku recenzowanego albumu dobrych pomysłów nie brak. Jest wręcz przeciwnie, każdy zarejestrowany tu utwór jest wart uwagi słuchacza od pierwszych do ostatnich taktów.

Otwierająca płytę kompozycja „A world to win” wita nas cudownym brzmieniem akustycznych i klasycznych gitar. Sarah nigdy nie szła na kompromisy werbując muzyków, którzy towarzyszyli jej na autorskich albumach. Tym razem do składu dołączyło dwóch wybitnych gitarzystów.  Tony Remy na gitarze akustycznej i sam Dominic Miller ze swoim szlachetnym brzmieniem gitary klasycznej. Obecność tego drugiego zostawiła olbrzymi ślad na tym albumie. Miller spisał się doskonale nie tylko jako instrumentalista, lecz także jako współautor większości kompozycji.  „You now her” to kolejna przyjemnie relaksująca ballada z akustycznymi gitarami na pierwszym planie i delikatnie kołyszącym rytmem.  Kompozycja urzeka piękną i prostą melodią oraz wtórującą artystce  sekcją smyczków.

Sarah potrafi świetnie zróżnicować swój wokal czym udowadnia, że nadal jest w doskonałej formie. Raz śpiewa bardzo energetycznie, a po chwili  tak delikatnie jakby chciała wyszeptać słuchaczowi do ucha słowa utworu. Tę energie w jej głosie odnajdujemy w kolejnej kompozycji „Promised Land”. Na tle genialnie akompaniującego  zespołu  Morris śpiewa  gniewnym wokalem, dodatkowo nagrywając samodzielnie w studiu świetne chórki towarzyszące jej w refrenie. Sarah jest autorką wszystkich partii wokalnych na albumie, co w czasach sesyjnych wokalistów, którzy „w biegu” nagrywają chórki na setkach płyt jest wielkim atutem artystki. „Under the Star” to kolejny z moich faworytów. Kołysząca  akustyczna sekcja i po raz kolejny nieoceniony Miller, mistrz drugiego planu. 

Do tej pory delikatnie  akompaniujący wokalistce zespół zaczyna pokazywać „pazur” w utworze „Good night God bless”. Funkowy groove grany przez sekcję w składzie Henry Thomas – akustyczna gitara basowa  oraz Martyn Barker – perkusja,  zadziorne gitarowe zagrywki i obłąkane solo saksofonu wprowadzają atmosferę rasowego jamu, nic więc dziwnego, że odtwarzam sobie ten utwór w nieskończoność. 


Peanów na cześć zespołu nie będzie końca, gdyż gra każdego z muzyków czyni ten album unikatowym. Przez kilkadziesiąt minut jego  trwania ujrzymy  wiele twarzy tego bliskiego ideału kolektywu. Od  subtelnego i dyskretnego akompaniamentu,  poprzez  hipnotyczny knajpiany rytm w kompozycji „Betrayal”, aż po jazzowo-funkowe inklinacji we wspomnianym już  „Good night...”. 

Gdy sięgnąłem po tę płytę  kilka miesięcy temu, wówczas jeszcze nie odważyłem się na taki osąd, ale dziś jestem pewien, że to najlepszy z albumów brytyjskiej wokalistki Sarah Janne Morris. 

Bartosz Domagała