Philip Sayce „Innerevolution”

Bartosz Domagała
Bartosz Domagała
Kategoria album muzyczny · 22 września 2010

Album otwiera surowo brzmiący utwór "Changes". Już od samego początku gitarowy power i mocna sekcja sprawia, że serce bije mocniej...

Współczesny rynek muzyki blues-rockowej to obecnie największe zagłębie utalentowanych artystów. Jednym z nich jest nieznany mi dotychczas brytyjski gitarzysta Philip Sayce. Pierwsze przesłuchanie jego trzeciego już solowego albumu dało mi do zrozumienia, że nasza znajomość to nie tylko jednorazowe spotkanie. Założenia albumu "Innerevolution" są bardzo jasne i klarowne. To kawał dobrego grania prosto od serca, bez zbędnych udziwnień. Artysta pozostawia innym studyjne zabiegi służące maksymalnemu wypieszczeniu każdego dźwięku, a w zamian za to serwuje nam gitarowe sprzężenia, analogowe przestery i fuzzy oraz olbrzymią dawkę energii. Sayce postawił na rockowe trio i jedynie w kilku utworach pozwala sobie na lekkie ubarwienie swoich kompozycji poprzez poszerzenie instrumentarium, w myśl zasady czasem mniej dźwięków ma większą wartość niż przeładowane aranże.

 

Album otwiera surowo brzmiący utwór "Changes". Już od samego początku gitarowy power i mocna sekcja sprawia, że serce bije mocniej. Do tego zaskakujący dobry wokal artysty, co daje mi pewność, że nie zalicza się on do grona gitarzystów śpiewających z konieczności. Kolejny numer "Scars" rozpoczyna funkowa patia gitary w bardzo hendrixowskim stylu. Faktem jest, że gitarzystom obracającym się w kręgu blues-rocka bardzo ciężko jest dziś uwolnić się od skojarzeń czy to ze wspomnianym już Hendrixem czy też Steve Ray Vaughanem. Lecz Sayce niejednokrotnie udowadnia także, że potrafi zagrać po swojemu. Wie jak wykręcić ciekawe brzmienia i w interesujący sposób użyć gitarowych efektów. Jednak generalnie nazwał by go gitarowym konserwatystom, który wierny jest swojemu "straciakowi" i kilku sprawdzonym gitarowym kostkom.

 

Jako się rzekło Philip Sayce to gitarzysta, który chętnie wędruje w stronę bluesa. Nie ma tu może klasycznych ciągnących się w nieskończonych 12-taktowych "blusów", lecz charakterystyczna dla tego gatunku rytmika obecna jest w wielu kompozycjach, Najbardziej słyszalna jest zaś w "Bitter monday" oraz zamykającym album "Little miss America" z genialną partią organów Hamonda. Sayce zadbał także o kompozycje, które mają potencjał przebojowy. Pierwsza z nich to "Anymore" z prostą lecz chwytliwą partią fortepianu i wprost powalającym refrenem. Doskonała kompozycja zagrana z właściwym sobie wdziękiem i polotem. Następnym wyróżniający się utwór to “My Pearl”. Podobne jak poprzednio założenie aranżacyjne i znów interesujące zestawienie fortepianu z funkowym rytmem utworu.

 

Na deser pozostawiam jednak moim zdaniem najbardziej udaną z kompozycji. W "Daydream Tonight" artysta meandruję pomiędzy rockiem i popem. "Piosenkowa" konwencja, oraz liryczna melodyka jest doskonałym dopełnieniem tego albumu. Philip Sayce pokazuje, że swietnie odnajduje się w wielu gatunkach zarówno jako gitarzysta jak i wokalista. W dodatku w każdym z nich wypada wiarygodnie. To z pewnością kolejny z moich gitarowych faworytów, którego płytę chętnie postawię na półce obok albumów Jonnego Langa czy Joe Bonamassy.

 

Bartosz Domagała