Patologia polskiej sceny karaoke - tak o sobie piszą muzycy z Samo. Ich bezkompromisowa płyta zupełnie nie pasuje do miałkiej rzeczywistości, którą ochoczo kreują media.
Historia zespołu jest dość wzruszająca. Rozpoczęła się w 2002 roku, kiedy gitarzysta Robert "Cypis" Gasperowicz napisał pierwsze połamane utwory do nowego projektu. Zaprosił do współpracy muzyków związanych z takimi zespołami jak Vader, Neuma, czy Third Degree. W 2004 roku skład, po pewnych roszadach, ustabilizował się i nagrał pierwszą płytę „S1”. Realizatorem jej był Krzysztof Czech znany z krążków Antigamy, Vesanii, czy nawet Farben Lehre. Zespół z własnej inicjatywy nakręcił trzy teledyski promujące krążek i… długo nie mógł znaleźć wydawcy. Album ostatecznie wylądował jako mp3 na stronie kapeli i szybko zdobył uznanie w metalowym podziemiu. W roku 2008 zarejestrowana została EPka „Plex Zero”, która miała podobne kłopoty. Sytuację uratowała niezależna wytwórnia Tone Industria i płytka zawitała do sklepów w tym roku.
Nagrał ją już tylko duet. Robert "Cypis" Gasperowicz odpowiedzialny jest za całą muzykę, a Piotr Wasyluk za wokale. Efekt ich pracy miażdży przy pierwszym kontakcie. Grają bezlitośnie, ale wymagają od słuchacza sporej dozy inteligencji. Użycie terminu „nawalanka” byłoby dla Samo bardzo krzywdzące. Po pierwsze: nie jest to bezmyślne tłuczenie i porykiwanie. A po drugie: byłoby to określenie zbyt łagodne, w stosunku do nawałnicy dźwięków, jaką usłyszymy.
Faktura muzyczna utworów jest skomplikowana do granic możliwości. W każdym z nich przecinają się i wzajemnie uzupełniają agresywne rytmy. Tworzą perfekcyjnie konstrukcje, które tylko pozornie brzmią chaotycznie. Wszystko jest tu na swoim miejscu i powtarza się zgodnie ze skomplikowanym wzorem. Stąd muzykę taką często nazywa się matematycznym metalem. Taki ciężar brzmienia i eksperymentalny klimat są jednak rzadkością. Można je określić jako efekt skrzyżowania precyzyjnego gradobicia i psychodelii, a może bardziej psychozy.
Dźwięki wydawane przez bas są ekstremalnie niskie i nie zlewają się z gitarą - jak w większości nagrań metalowych. Przypominają oboje raczej różnego kalibru tłoki w silniku. Ich ciężkie i mechaniczne uderzenia splatają się w nieskończonym ciągu zależności. Elektryk pełni też funkcję melodyczną, ale nie znajdziemy tu nic łatwo wpadającego w ucho. A jeśli się pojawia to w roli haczyka, który zaciągnie nas w samo oko cyklonu - jak w „Insominia” otwierającym płytę. Przez ten tumult, który potęguje potłuczona i nieludzka perkusja, przebija się wokal. Wasyluk krzyczy, ale też śpiewa. Jego głos często jest zniekształcony przez efekty. Potrafi on jednak wyjść z czystą melodią ponad mechaniczny zgiełk. Teksty dotyczą problemów człowieka zamkniętego w klatce współczesnego świata. Pełne są bólu, frustracji i zwątpienia w realność tego, co nas otacza. Wyjątek stanowi ostatni utwór „Rebirth” – ładna, ciężko dudniąca i przestrzenna "ballada".
Samo zupełnie nie pasuje do polskiej muzycznej rzeczywistości. Gdyby powstali gdzie indziej, pewnie szliby w awangardzie ambitnego i ekstremalnego grania. Ich twórczość niestety nie spodoba się tłumowi młodych fanów Feel, ani starszym słuchającym Kombii. Można powiedzieć, że metal to muzyka ciężka i męcząca, a Samo zwłaszcza. Pozostaje jednak pytanie - dlaczego światowy sukces osiągnęli jedynie polscy autorzy muzyki poważnej, jazzu i metalu? Dlaczego znany i szanowany jest Penderecki, Stańko i Behemoth, a nie gwiazdki tańczące na lodzie?
Teledysk „The trip” promujący „Plex Zero”: