Diabeł jest, w rytmie diabeł jest.

Marsyn
Marsyn
Kategoria album muzyczny · 1 października 2009

Śpiewa tak Tadek Kulas z Sensorów i wcale się nie myli. Ich muzyka nie daje ani usiedzieć, ani stać spokojnie. [Sensorry - "38:06"]

 

Śpiewa tak Tadek Kulas z Sensorów i wcale się nie myli. Ich muzyka nie daje ani usiedzieć, ani stać spokojnie. Noisowe partie gitary tworzą spienione tło pod ekstatyczne partie saksofonu i skandowane teksty. Sekcja rytmiczna jest euforycznie rozbrykana. Rockowy czad miesza się tu z jazzową intensywnością i precyzją. Muzycy z powodzeniem łączą te dwa światy, czego wynikiem jest niezwykle ruchliwe dziecko o imieniu "38:06". Przy pierwszym kontakcie można je podejrzewać o ADHD, ale autorzy zadbali również o chwile oddechu. Brakuje tu ogranych schematów, są świeże frykasy miło drażniące młoteczek i kowadełko. 

Debiutancka płyta zespołu zaskakuje dojrzałością. Sytuacja wyjaśnia się, gdy przyjrzymy się autorom i stwierdzimy, że nie mają już po 20 lat, a nawet śmiało przekroczyli 30-stkę. Wtedy nastaje jeszcze większe zdziwienie – skąd w nich tyle niespożytej energii, radości z grania i wyrafinowania? Wypływają one z talentu i doświadczenia. 

Autorzy płyty grają nie od dzisiaj. Pochwalić mogą się współpracą m. in. z: Maćkiem Maleńczukiem, Mazzollem, Ziutem Gralakiem, czy sonicznymi freakami jak Pulsarus i Progrram (Kostas New Progrram). Sensorry działają natomiast od 2003 roku i wspierały już trasy koncertowe Pogodno oraz Tymon & Transistors.

Widząc zespół ulokowany wśród takich wykonawców, można spodziewać się czegoś dobrego i alternatywnego w stosunku do masowej papki i wtórnych rockowych zespolików, które zalewają rodzimą scenę. Klasyczny skład: gitara (Wojtek Bubak), bas (Łukasz Bizon), perkusja (Kuba Rutkowski) jest uzupełniony saksofonami i melodyką (Michał Sosna) oraz trąbką (Tadek Kulas). Morze dźwięków, jakie wyzwalają panowie, jest niezwykle różnorodne. 

„Kupować” oparte jest na motorycznym gitarowym riffie i funkującej perkusji. Przecinają je dzikie partie saksu. Spokój i ekstaza dosłownie mieszają się w „100 tysiącach”. Wygląda to na paradoks, ale w praktyce idealnie do siebie pasują. Chwile napięcia w „Wyjściach”, które wywołują dysonanse na melodyce i rytualna partia bębnów, przechodzą w nostalgiczną balladę, a ta ostatecznie rozwiązuje się w kaskadach żywiołowego rytmu. Elementy właściwe dla jazzu panowie interpretują na swój, rockowy sposób. 

Teksty też są dobre. Mają one formę haseł, ale garściami można wyławiać z nich metafory jak perełki. W „Wyjściach” znajdziemy dozę napoju do zapominania, a w „100 tysiącach” dylemat, w którym: z dystansu lepiej widać całość, lecz gorzej szczegóły. Możesz tę całość chcieć ogarnąć, możesz lizać molekuły. Zdarza się, że jedno zdanie zapełnia cały utwór, jak w „Nie mów offen” tantrycznie powtarzane: Rusz sensory, feromony, stereogram w nas. Jest to język właściwy dla rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć. Opisuje on ją jednak w sposób poetycki.

Jedyna rzecz, jaka mi się nie podoba, to różowa okładka. Pomysł na autoportret w lustrze zrobiony komórką jest w porządku. Wygląda na śmieszny i pozytywny. Drażni mnie jednak ten infantylny, jaskrawy kolor. Może to kwestia żartu, metainformacji, a może miała się rzucać w oczy. Płyty nie ocenia się jednak po okładce, a muzyka jest świetna. Koncerty również polecam, bo panowie emitują na nich kilowaty energii. Oby było więcej takich kapel w Polsce!