Bajzel - Bajzel

Marsyn
Marsyn
Kategoria album muzyczny · 7 stycznia 2009

Pełne kolorytu One Man Show!

Z czym kojarzą Wam się albumy solowe? Jak wiele odmiennych źródeł inspiracji może mieć jeden artysta? Zauważyłem, że takie płyty obfitują zwykle w masę gości i muzyków sesyjnych. Bajzel natomiast poradził sobie sam. Pomysłów mu nie brakuje i trudno uwierzyć, że to jeden człowiek odpowiedzialny za wszystko. Na krążku brzmi jak zespół i nawet gra koncerty - oczywiście samodzielnie. Rozgrzewał publiczność przed grupami takimi jak Pogodno czy Tymon & The Transistors. W pewnym z wywiadów swój pomysł na funkcjonowanie tłumaczył abstynencją kolegów podczas prób. Bywało, że przychodził tylko on. Zaczął wtedy szukać sposobu na usamodzielnienie się i dziś słychać tego efekty.

 

Muzyka pełna jest życia. Mieści w sobie odmienne wpływy, których atomy splatają się tworząc spójną całość. Soczyste rockowe zagrywki łączą się z bujającym reggae, ale też z dzikimi rytmami salsy i punka okraszonymi psychodelią. Spójnikiem jest melodyjny śpiew, który odpowiednio współpracuje z gitarą. Piosenki wpadają od razu w ucho, choć wcale nie są banalne, a wręcz najeżone motywami. Świetnym przykładem jest „Window", do którego powstał surrealistyczny teledysk w San Francisco. Zaczyna się wesoło podskakującą melodią, która przechodzi w rozczulający hymn. Radość miesza się tu z melancholią. Występują one w różnych konfiguracjach na całej płycie. Zaskakuje mnie to, z jaką energią Bajzel potrafi mówić o problematycznych sprawach. Z jednej strony słyszymy skoczną i chwytliwą muzykę, a z drugiej dostrzegamy teksty niekoniecznie wesołe. Weźmy pod światło piosenkę o ciepłym tytule „Sun". Wita nas schizofreniczny wokal przerywany agresywnym rapem. Akustyczna, ale pompującą pętla perkusyjna, dzieli takty ciężkim brzmieniem werbla. Szybka gitara pędzi po bezdrożach kalifornijskiej autostrady. Słuchać wiwatujące tłumy. Gdy wsłuchamy się w słowa, usłyszymy opowieść o mózgu, który próbuje zabić swojego właściciela. Biedak czeka na „Słońce" by ujść z życiem.

 

Trochę inną tematykę przedstawia „Kitten". Kawałkiem tym spokojnie można wabić przedstawicielki płci pięknej. W rytm „kici-kici" Bajzel gra rock'n'rollową serenadę pełną rozmarzonego bajdurzenia. Robi to, ponieważ chciałby jeszcze pobyć z partnerką, a nie siedzieć w samotności. Miauczy przekonywująco toteż w krytycznym momencie możemy wypróbować piosenkę na swej wybrance. Jeśli niewiasta będzie nieczuła na amory, obłaskawimy ją z pewnością wyspiarskim reggae. Pulsujący rytm wypełnia przelewająca się jak fale gitara. Słychać nawet mewy szybujące ponad strunami. Wszystko to wywołuje bardzo miłe uczucie skojarzone z tytułem „Jamajka".

 

Niespodzianek jest więcej, ale warto odkryć je samemu. Jeśli lubicie rockową energię wchłaniającą wszystko co żywe, ale dającą odsapnąć przy psychodelii - płyta będzie dla was. Różnorodność i spójność jest zaskakująca. Bliżej tu do indyka z ananasem niż poczciwego schaboszczaka. Album przepełniony jest melodiami i widać, że pomysłów Bajzlowi nie brakuje. Wiele motywów, które dodał dla upiększenia całości, spokojnie mógłby rozwinąć w samodzielne utwory. Płyta jest pożywna więc miło się do niej wraca. Przyszłym słuchaczom pozostaje mi powiedzieć: smacznego!