To, co przez ostatnie miesiące wydawało się tylko ponurym żartem, ziściło się 10 listopada bieżącego roku.
Łódzka formacja Coma, zdecydowała się wydać dwupłytowy koncept-album. Po dwóch latach spędzonych na intensywnym koncertowaniu zespół postanowił zniknąć na dwa tygodnie w niezwykle urokliwej miejscowości Jaworki, by tam tworzyć materiał na zupełnie nowy album. Efektem starań jest „Hipertrofia”. Złożona opowieść dotycząca człowieka i jego perypetii życiowych. Temat wydawałoby się mocno wyeksploatowany, a jednak łodzianom udało się stworzyć gustowną całość, która w skali krajowej zdaję się być ewenementem. Coma już samym tytułem albumu stara się prowokować. „Hipertrofia” w mocno skróconej definicji oznacza przerost. Grupie już od czasu debiutu zarzuca się przesadny patos, jeśli chodzi o kompozycje oraz o typowy przerost formy nad treścią. Jedno jest pewne. Nowy album przyniesie zespołowi tyle samo zwolenników, co i przeciwników.
Muzycznie Coma postawiła na eksperymenty. O ile decyzja o wydaniu koncept-albumu była śmiała i bardzo kontrowersyjna o tyle to, co znajdziemy na płytach utwierdza nas w przekonaniu, że mimo ugruntowanej pozycji na polskim rynku zespół postawił na różnorodność. Tak oto wyklarowało się 35 kompozycji, z czego znaczna większość to typowe przerywniki. Dźwiękowe kolaże, które wprowadzają nas do poszczególnych etapów konceptu. Przerywniki niekiedy irytujące lub wręcz odrażające (Polish ham) jednak, gdy słuchamy płyt jako całości, to okazuje się że owe miniatury w sposób doskonały spajają poszczególny utwory. Na tym nie koniec niespodzianek. Oprócz typowych dla zespołu mocnych utworów z rockowym pazurem (Transfuzja, Zamęt) znajdziemy tutaj także naleciałości trip hopu (Osobowy), a nawet idealnie sprawdzającą się wycieczkę w stronę wodewilu (Emigracja). Mimo nieznacznej zmiany stylu łodzianie nadal stawiają sobie za punkt honoru płynne manewrowanie między ciszą i hałasem. Efektem tego jest wolno rozwijająca się „Widokówka” z przeszywającym finałem, czy też wielbiona przez fanów „Cisza i Ogień”. Jednak prawdziwą perełką tego albumu bez wątpienia jest „Ekhart”. Pełen patosu, epicki twór, który z pewnością stanie się hymnem pokroju „Leszka Żukowskiego” z debiutu.
Osobną sprawą pozostają teksty Piotra Roguckiego. Mam wrażenie, że Borys Szyc polskiego rocka na nowym albumie nieco oddalił się od łatki nadwornego grafomana, którą tak chętnie przypisują mu krytycy zespołu. Nie oznacza to jednak wcale, że wokalista zaprzestał stosowania „słów – kluczy” czy też dziwnych, momentami koślawych i nieco naciąganych metafor. Tym razem jednak te liryczne fantazje idealnie wpisały się w cały koncept. Wokalnie „Hipertrofia” jest jego absolutnym sukcesem. Rogucki wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Płynnie przechodzi z szeptu w krzyk, a niekiedy nawet ociera się o growl (wspomniany Zamęt).
Jedyne, co można zarzucić łodzianom to zbyt przesadne inspirowanie się sławniejsza konkurencją. Sami otwarcie przyznają się do fascynacji amerykańską czołówką rockowego grania, formacją Tool. To słychać. Echa tego zespołu pobrzmiewają chociażby w „Popołudniach Bezkarnie Cytrynowych”, a nad całością konceptu unosi się nieśmiertelny duch Pink Floyd, czy też The Who z czasów kultowego albumu „Tommy”. W muzyce jednak już wszystko zostało powiedziane, więc w perspektywie tworzenia ciężko o brak delikatnego kopiowania. Dlatego też „Hipertrofia” obok Lao Che pozostaje jednym z najciekawszych albumów tego roku i ucina spekulacje na temat tego czy Coma gra muzykę dla zadumanych i sfrustrowanych licealistów. Jeśli tak rzeczywiście jest, to doskonale wpisuję się w ten target, bo twórczość łodzian i cała mistyczna otoczka z nią związana trafia do mnie idealnie.
Serdecznie polecam.