Ukazał się wreszcie piąty studyjny album islandzkiego Sigur Rós. Jego okładka oraz tytuł (tłumaczony jako: Z brzęczeniem w uszach gramy bez końca) sugerują zmiany.
Pudełko z płytą wita nas zdjęciem, które zrobił Ryan McGinley . Przedstawia ono czterech nygusów przebiegających beztrosko przez pasy autostrady. Highway pokazane było na wystawie artysty I Know Where the Summer Goes wraz z innymi fotografiami, które inspirowała wolność i swoista witalność ruchu nudystów z lat '60 i ‘70. Takie są też pierwsze utwory na krążku. Gobbledigook jest wesoły i nieskrępowany jak okładka. Teledysk go obrazujący również obfituje w nagie ciała. Dwudziestolatki na nim bawią się w lesie, taplają w wodzie i ogrzewają przy ognisku. Naturalność ich zachowania przypomina te dziecięce. Nawiązują do tego, pojawiające się nieustannie w piosence, infantylne i radosne zaśpiewy jak „lalalala" czy pnące się w górę „uuu". Rytmiczna gitara akustyczna zastąpiła charakterystyczne ruchy smyczka po strunach elektrycznej. Motoryczne uderzenia perkusji wraz z innymi dźwiękami tworzą polirytmiczną przestrzeń. W polu jej zasięgu trudno jest usiedzieć w miejscu. Gobbledigook nie przypomina tego, co wcześniej robił zespół.
Podobna atmosfera obecna jest w Inní mér syngur vitleysingur, choć powoli już zwalnia, aby jeszcze raz urosnąć. Jednostajny rytm i punktujący bas urozmaica ciepłe brzmienie klawiszy przypominających cymbały. Pojawiają się tu skrzypce i trąbki wynajętej 67-osobowej orkiestry oraz chór chłopięcy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że "Með suð í eyrum við spilum endalaust" jest pierwszą płytą Sigur Rós nagraną również poza granicami rodzinnej wyspy. Prócz Reykjaviku panowie pracowali w Nowym Yorku, Londynie oraz Havanie. Producentem był Flood, znany ze współpracy z takimi twórcami jak choćby Depeche Mode, Nick Cave and the Bad Seeds, czy U2. Mogą z tego w pewnej mierze wynikać zmiany. Nie są one jednak, aż tak radykalne.
Płyta zaczyna się bardzo dynamicznie i radośnie, ale początkowy wigor stopniowo ustępuje kompozycjom nastrojowym i melancholijnym. Góðan daginn zaskoczonym freak-folkowymi ekscesami daje odetchnąć. Słyszymy znaną z poprzednich albumów gitarę elektryczną ze smyczkiem. Buduje ona przestrzeń, ale wysuwa się przed nią akustyczna. Utwór ma stosunkowo ciepły i bajkowy charakter, ale wkrada się do niego nuta melancholii, której będzie już tylko przybywać. Silniejsza jej fala dopływa do nas z dźwiękami Við spilum endalaust. Bas znów uderza ze stopą. Pomaga mu fortepian, co teraz wywołuje raczej dramatyczny efekt. Drugi plan wypełniają instrumenty smyczkowe i dęte wraz z chórem. Wyłania się z nimi kolejna różnica w stosunku do poprzednich nagrań - to one głównie na tym krążku tworzą przestrzeń. Symfoniczne momenty ustępują spokojnym by znów powrócić i tak kilkakrotnie, w większości kompozycji na albumie.
Koniec czwartego utworu możemy uznać za moment graniczny, ponieważ pozostała część "Z brzęczeniem w uszach gramy bez końca" powtarza wcześniejsze chwyty zespołu - oczywiście z drobnymi wyjątkami. Przeważnie jednak nowymi środkami wyrazu ilustrują oni stopniowe narastanie i gęstnienie atmosfery. Festival jako najdłuższa tutaj kompozycja jest tego przykładem. Przez ponad połowę jej trwania Jón śpiewa przygrywając sobie sławetną gitarą z dużym pogłosem. Plusem jest to, że jej brzmienie miesza się z cichym dźwiękiem organów, co razem z manierą wokalną przywodzi na myśl miejsca sakralne. Potem jednak wchodzi coraz bardziej dynamiczna perkusja oraz rzewna i podniosła orkiestra. Standard - w nowej formie. Powtórzy się na tym krążku jeszcze kilka razy w różnych konfiguracjach. Urozmaicenie stanowi Illgresi - głosowi Jóna towarzyszy wyłącznie spokojna gitara akustyczna uzupełniona pod koniec delikatnymi skrzypcami. Klimatem jednak nie odbiega daleko. W poszukiwaniu smaczków na płycie można jeszcze wyłapać brzmienie mellotronu we Fljótavík oraz.... pierwszy tekst zaśpiewany przez Jóna po angielsku. Język powszechnie znany w jego ustach nabiera islandzkiej melodyjności. All alright ma intymny charakter. Słyszymy ciche pianino oraz ciepłe trąbki w tle. Piosenka jest przygnębiająca i zupełnie wycisza na koniec.
"Með suð í eyrum við spilum endalaust" nie jest płytą wybitną jak "Ágætis byrjun", ale mimo wszystko nie jest też płytą złą. Świetny jest początek. Reszta zawodzi brakiem nowości, choć miło się jej słucha. Pierwsze utwory dają wrażenie wychodzenia z post-rockowej melancholii, jednak późniejsze do niej powracają w zmienionej formie. Gitara ze smyczkiem nie stanowi jednak już podstawy, a cukierkowych momentów znanych z Takk nie znajdziemy zbyt wiele. Po chwili zastanowienia można niestety odnieść wrażenie, że poszczególne piosenki różnią się głównie szczegółami w aranżacji. Członkowie zespołu powiedzieli w jednym z wywiadów, że nie zastanawiają się specjalnie nad budową swoich kompozycji - po prostu grają to, co czują i to jest chyba najlepszym kluczem do tego albumu.
PS. Niedługo po napisaniu recenzji płyty zauważyłem, że pojawiła się już taka. Szkoda jednak by się marnowała. Mam nadzieję, że dwie dadzą pełniejszy obraz sytuacji ;)