Rzadko pojawia się tak dopracowana płyta debiutantów. Tutaj od początku do końca udało utrzymać się zimny profesjonalizm ani na chwilę nie tracąc nic z gorąca uczuć i prawdziwych emocji w śpiewanych tekstach.
Brytyjska scena muzyczna co jakiś czas przechodzi bardzo wyraźną zmianę. Nie zawsze jest to zmiana grających zespołów (chociaż tych nowopowstających nie sposób wyliczyć), a zmiana sposobu grania i pewnego rodzaju wrażliwości. Jedna z takich małych rewolucji (właściwie to ewolucji, bo Brytyjczycy bardzo często dowołują się do swoich korzeni) zaszła na początku tego stulecia. Wtedy właśnie Starsailor wydał swoją debiutancką płytę „Love is here".
Jako debiutanci nie mieli wyboru, albo ich płytą zostanie dobrze przyjęta przez publiczność co da im kredyt zaufania na dalszą karierę, albo zostaną gwiazdami jednego sezonu i znikną. Udało się i w październiku 2001 roku „Love is here" wspięło się na 2 miejsce UK album charts. Sukces w pełni zasłużony, bo album jest godzinną porcją naprawdę dobrej muzyki. Jesienno-zimowy nastrój obecny jest we wszystkich kompozycjach. Stosunkowo prostych, a jednak niezmiernie urzekających. Rzadko pojawia się tak dopracowana płyta debiutantów. Tutaj od początku do końca udało utrzymać się zimny profesjonalizm ani na chwilę nie tracąc nic z gorąca uczuć i prawdziwych emocji w śpiewanych tekstach.
Jako fragment dłuższego pasma ewolucji Starsailor nie odcina się od korzeni. Nawet nie słysząc słów wokalisty wiadomo, że dźwięki powstały na wyspach. Jest w nich coś takiego co łączy w niewytłumaczalny sposób Davida Bowie z The Cure i wszystkich innych artystów Zjednoczonego Królestwa.
Na album składa się jedenaście kompozycji. Wszystkie oparte o najbardziej popularne instrumenty. Potęgują one prosty przekaz, o samotności, rozpaczy, desperacji i smutku. Z tych prostych uczuć budowane są akordy każdej piosenki. Od pianinowego intro „Alcoholic" do gitarowych riffów „Talk Her Down". Wcale nie oznacza to, że płyta jest monotonna, wręcz przeciwnie. Utwory ewoluują, „rozkręcają się" lub oscylują wokół jednego tempa. Dźwięki gitar hipnotyzują, a słowa podświadomie zostają zapamiętane. Nagle odnajdujemy się na środku ulicy nucąc „Fever" i przypominając sobie kolejne zwrotki.
Piosenki napisane prostymi słowami są wolne od taniego sentymentalizmu. Prawie wykrzyczane, ale nigdy nie pozwalające odczuć nadmiaru dźwięku. W otwierającym płytę „Tie Up My Hands" James Walsh daje pierwszy popis swoich zdolności. Koniec końców, tak jak reszta zespołu, jest wykształconym muzykiem. Swoim sposobem śpiewania potrafi poruszyć w człowieku właśnie te struny, które pozwalają nam całkowicie otworzyć się na muzykę. Współodczuwać.
Pomimo upływu kilku lat od wydania płyta nie straciła nic na aktualności. „Love is Here" należy do tego rzadkiego gatunku albumów, które ciągle wracają do odtwarzacza. Raz usłyszane nie dają o sobie zapomnieć.