Mum jest chyba jednym z tych zespołów, które albo się uwielbia, albo nienawidzi. Jedynie nieznajomość pozwala na pozostanie bezstronnym. Po zapoznaniu się z jakimkolwiek ich albumem trzeba opowiedzieć się po jednej ze stron.
Wydany w 2002 roku „finally we are no one” jest ich 2 płytą studyjną. Jest to muzyka z obszarów bardzo łagodnej elektroniki i bliżej jej do ambientu, niż IDM. Trafne byłoby też określenie: bardziej optymistyczne Sigur Ross bez tego charakterystycznego wysokiego vocalu za to z delikatnym kobiecym mruczeniem.Płyta zaczyna się za krótkim wstępem zatytułowanym „sleep/swim”. Jest to klucz interpretacyjny do całości. Nie sądzę by błędem było określenie płyty jako sen o pływaniu. Taka właśnie jest. „Green Grass of Tunnel” wprowadza nas w świat gdzie grawitacja jest tylko słowem, a najmniejszy promień światła generuje nieskończoność barw. Nie opuścimy go aż do ostatniego utworu. Mimo podobnej stylistyki do Sigur Ross nie można ich posądzić o wtórność. Dowodzi ego „K/half Noise”. Cudownie wykorzystana wiolonczela buduje nastrój przepełniony ciepłem i nieważkością. Wystarczy na chwilę zamknąć oczy by poczuć, że się unosisz. Wiolonczela prowadzi nas do kolejnej zalety albumu. Perfekcyjne wykorzystanie zwykłych instrumentów. Mimo, że partie nie wymagają mistrzowskiej techniki gry są idealnie wplecione i zaaranżowane. Daje to niesamowity efekt współbrzmienia elektroniki i tradycyjnych instrumentów. Nie mógłbym też nie wspomnieć o krótkich utworach wplecionych w tkankę albumu. To właśnie one, tytułami jak i treścią, podkreślają podwodny i oniryczny charakter całości. Ostatni prawie dwunastominutowy „The Land Between Solar Systems” to zwieńczenie naszej wyprawy. Delikatny głos i świergocząco-bulgoczące dźwięki prowadzą nas na koniec naszego wszechświata. Pozwalają z odległości spojrzeć na cały świat i zrozumieć, że właśnie kończy się wielka podróż, a wy już nie możecie doczekać się by zacząć ją od samego początku.