O mutacji i innych zmianach

nF
nF
Kategoria album muzyczny · 2 stycznia 2004

"Z małych (i miłych) żółwików bardzo szybko zrobiły się niezłe kozaki (też miłe?), które przygarnął do siebie (poniekąd w celu nauki) duży stary szczur - mistrz Splinter." - Krzysztof "Comco" Bartnik.

Zacznę od tego, że nie zostałem stworzony do recenzji muzyki. Takie technikalia jak na przykład skomplikowana linia melodyczna często umykają mojej uwagi, a gust mam jak najbardziej subiektywny. Jednakże już od paru dobrych dni chodzi za mną najnowsza płyta zespołu The Offspring zatytuowana "Splinter" i myślę, że skreślenie paru słów na temat jest moim obowiązkiem. Dlaczego? Myślę, że jest to dość specyficzna zmiana w stylu muzyków i warto przedstawić ją publicznie. Sam nie wiedziałem czego się po niej spodziewać i miałem mocno mieszane uczucia.

Z The Offspring zetknąłem się po raz pierwszy przy okazji lansowania albumu "Americana". Był to dla mnie dość specyficzny moment, kiedy to znudziło mi się słuchanie muzyki klasycznej i filmowej – zacząłem szukać czegoś więcej. Jakoś tak wyszło, że zwróciłem uwagę na teledysk "Pretty Fly (For A White Guy)", chociaż wcale nie podejrzewałem się o podobne gusta. Bardzo szybko wciągnął mnie ten nieco komercyjny rock otwierając przy okazji całą gamę nowych doznań i rozpoczynając trwający do dziś okres poszukiwań. Czas fascynacji zespołem i jego wcześniejszymi albumami mam już co prawda za sobą, jednak nie pozostaje mi on obojętny i z ciekawością śledzę postępy muzyków.

Jakiś rok temu w Polsce pojawił się album "Conspiracy of One" i zawiódł mnie kompletnie. Olbrzymi spadek formy, poszczególne kawałki nawet na siłę nie chciały wpadać w ucho, a ani tekst ani muzyka nie reprezentowały sobą nawet przeciętnego poziomu. Z tego też powodu nie poszedłem na koncert zespołu, jeden z niewielu w Polsce, który miał przedstawić nowy wizerunek grupy. Po prostu uznałem, że nie jest to warte ceny biletu.

Przy okazji wydania nowego albumu, 9-ego grudnia, czułem się bardzo niepewnie. Nie chciałem wydawać pieniędzy na coś, co mogło powtórzyć klapę poprzedniej płyty, a z drugiej strony głupio było przejść obojętnie obok. Przed słuchaniem postanowiłem zatem odpowiednio się przygotować - przeczytałem parę recenzji z których niestety żadna nie była specjalnie zadowalająca. Jedna z najlepszych jakościowo przedstawiała album jako średni (z resztą poniekąd słusznie), a rozkwitła polemika strasznie ostro atakowała autora, wyzywając go od idiotów którzy nie wiedzą co dobre, a argumentując tym, że wielu fanom ta płyta bardzo się podoba. Cóż, de gustibus.., inaczej fani nie byliby fanami, nieprawdaż?

Po próbie zaznajomienia się z teorią postanowiłem ściągnąć sobie album z sieci. Nie miałem jakichś specjalnych wyrzutów sumienia – sprzeciwiając się protestowi Metallicy przeciwko Napsterowi The Offspring udostępnili cały swój poprzedni album w formie cyfrowej, więc myślę że nie mieliby mi tego personalnie za złe (no dobrze, jestem pieprzonym piratem i próbuję wytłumaczyć się przed samym sobą). Przyznam, że zdobycie pełnego krążka nie było sprawą łatwą, co prawda parę kawałków dostępnych jest na polskiej stronie zespołu, za to wyszukiwarki p2p aż tętnią od sztucznie stworzonych plików różnej wielkości, o różnych opisach i nazwach, w których można było usłyszeć parę akordów z jednej z wcześniejszych piosenek, a dalej następowała często parominutowa cisza. Pliki te miały różną jakość i były bardzo łatwe do ściągnięcia, dlatego myślę że nie ja pierwszy i nie ostatni nabrałem się na ten numer.

Ale przejdźmy do zawartości samej płyty. Można ją określić zaledwie paroma słowami: eksperyment i próba powtórzenia sukcesu poprzednich albumów (przed "Conspiracy..."). Promujący krążek teledysk "Da Hui" to sporo spokojnej hawajskiej muzyki, trochę ostrego grania, infantylny tekst (najwięcej razy słyszymy słówko "fuck") oraz zdjęcia kojarzące się z absolutną amatorką. Dexter pozbył się punkowego wizerunku i wygląda jak spokojny turysta w okresie przekwitania. Przez całą płytę przewijają się delikatne odejścia od "normy" poczynając od muzyki w stylu "Bohemian Rapsody" (nie wiem czy to adekwatne określenie) w pierwszym kawałku, przez proste elektroniczne efekty w czwartym, aż do ostatniego stylizowanego na spokojną winylową piosenkę z lat 70-ych, traktującym o tym jak należy zachowywać się w więzieniu, aby nie zostać "niczyją suką". Cóż, jest to z pewnością pewna specyfika. Czy jest to śmieszne czy żenujące pozostawiam Wam do oceny.

Przyznam, że na początku "Splinter" trochę mnie zawiódł. Nazwa jest jak najbardziej odpowiednia - to niezła drzazga dla wielbicieli zespołu i nie tylko. Muszę jednak powiedzieć, że muzycy powoli wracają do formy, a konkretniej muzyki która łatwo wpada w ucho i potrafi zagnieździć się w nim nawet przez dłuższy czas. Nie jest świetna, nie reprezentuje sobą specjalnych wartości, lecz mimo to polecam wszystkim przynajmniej parę razy przesłuchać nagrany materiał, powracać do niego od czasu do czasu i razem ze mną zastanawiać się, jaki też będzie ciąg dalszy?

http://www.gry.midgard.pl/zapowiedz.php?szukaj=624