Aquavoice - VIRUS

Grzegorz Cezary Skwarliński
Grzegorz Cezary Skwarliński
Kategoria album muzyczny · 17 września 2003

Wielokrotnie byłem pozytywnie zaskakiwany tym, co potrafią stworzyć polscy artyści z kręgu szeroko (ale nie nazbyt szeroko) pojętej muzyki elektronicznej. I choć jestem (trzeba przyznać) miłośnikiem brzmień o klimacie „berlińskim” to nie stronię od innych odmian.

Wielokrotnie byłem pozytywnie zaskakiwany tym, co potrafią stworzyć polscy artyści z kręgu szeroko (ale nie nazbyt szeroko) pojętej muzyki elektronicznej. I choć jestem (trzeba przyznać) miłośnikiem brzmień o klimacie „berlińskim” to nie stronię od innych odmian. Ambient ani mnie specjalnie przyciąga, ani odrzuca, więc kiedy jest tylko okazja, a moje podejrzenia co do dobrej jakości artystycznej materiału dość mocne, to sięgam (w miarę możliwości) po krążki z taką muzyką. Twórczość Aquavoice (Tadeusz Łuczejko) od samego początku w pewien sposób mnie intrygowała i nie omieszkałem nabyć kolejnej płytki tego artysty, choć miałem pewne obawy czy mi się dostanie, bo krążek wymieniony w tytule został wydany przez kompozytora w liczbie ... 19 egz. Udało się jednak i nie żałuję, bo muzyka może urzec niejednego słuchacza.

Już na samym początku jesteśmy mile zaskakiwani prawie 30-minutową (najdłuższą na płycie) kompozycją „Riget”. Minimalistyczna a zarazem rozbudowana struktura dźwiękowa, oscylująca gdzieś pomiędzy klimatami a’la Eno, Rich; przeplatana różnymi efektami i niewyraźnymi głosami. Wydaje się, że utwór przedstawia jakąś bliżej nieokreśloną tajemnicę, wręcz „podaje ją na tacy” a zarazem w żaden sposób tejże tajemnicy nie można uchwycić ani poznać. Po takiej „uczcie” następuje pora lekkiego wytchnienia w postaci dwóch o wiele krótszych utworów („Vecordia” i „Flora”) utrzymanych w zbliżonej stylistyce. Jest to swego rodzaju przygotowanie do tego co następuje później w postaci „Legatusa”. Kompozycja ta to sam „miód dla uszu” (przynajmniej dla mnie). Nadal stosunkowo niewiele dźwięków, jednakże pojawia się hipnotyczny, powolny, wręcz „suchy” rytm, wzbogacony momentami jakimiś nieokreślonymi głosami. Niesamowite wrażenie, szczególnie gdy się słucha w całkowitych ciemnościach. Choć może wydać się to dziwne, ale ta mechanistyczno-minimalistyczna rytmika udziela się całemu ciału, mimo że nie jest to w żaden sposób muzyka taneczna. Po takim przeżyciu utwór kończący wydaje się nieco płaski i w zasadzie jeśli by go pominąć, to płytka nic na tym by nie straciła.

Przy takich niecodziennych doznaniach martwi mnie nieco fakt małej ilości wypalonych przez autora CD-Rów i dość odstraszające opakowanie (tektura, którą trudno nazwać nawet pudełkiem). No cóż nie wszystko można mieć, ale odpowiednia prezentacja wydawnictwa by się przydała. Parafraza znanego powiedzenia - „Nie sądź rzeczy po opakowaniu” ma w przypadku „Virusa” właściwe zastosowanie :)

El-Skwarka